Babia Góra, na lodowym szlaku.

dc4

W tym tygodniu, zgodnie z planem mieliśmy, wspólnie wybrać się w Tatry. Ze względu na międzynarodowe zawirowania świąteczne, do samego końca nie mieliśmy pewności, czy w ogóle gdzieś nam się uda wyjść. Ola, cały tydzień, starała się wywalczyć niedzielne wyjście w Tatry, niestety nie udało jej się i tym razem z górami zostałem sam. Zastanawiałem się przez moment nad tym, czy nie odpuścić tego weekendu i przetrenować gdzieś na siłowni albo pobiegać. Szybko dotarło do mnie, że jak teraz nigdzie nie pójdę, to czeka mnie długa przerwa. Przypomniało mi się, że Rose, jeszcze zanim została Rose albo chociaż Anią_1, czyli zanim zaczęliśmy się przygotowywać do Mont Blanc, była na Babiej Górze. Nie chcąc powielać szczytów, uznałem że to będzie doskonała okazja, żeby podgonić Olę. Babia Góra, znajdująca się w Beskidzie Żywieckim, to kolejny szczyt należący do Korony Gór Polskich. Mając 1725 m, zajmuje drugą pozycję pod względem wysokości w tym zestawieniu, zaraz za Rysami. Celem urozmaicenia wyjścia, nie musząc nikogo budzić i będąc uzależnionym tylko od swoich pomysłów, postanowiłem zobaczyć wschód słońca w górach. Według google słońce wstawało ok 7 30, żeby być w tym czasie na szczycie, pobudkę zaplanowałem na 2 30.

Kamienny lajk dla mnie za to, że obudziłem się zgodnie z planem. Poprzedniego wieczora zapakowałem sprzęt, wody w plecaku zaczynało ubywać więc tym razem do obciążenia użyłem już stali, plecak ważył ok. 20kg. Nie jechałem pod mieszkanie Oli, postanowiłem zatankować z rana pod drodze do Zawoji. Jak zwykle będąc w półśnie popełniałem błędy, nie zdjąłem kurtki, zawsze robiłem to czekając na Rose i później całą drogę było mi gorąco, niestety nie była to jedyna głupota tego dnia. Warunki były fatalne, gęsta mgła, nie było nic widać na więcej niż 30 m, do tego bardzo ślisko, no i najgorsze, ciężko się było zorientować gdzie są radary. Niewyspany, bez mojego kompana do rozmowy, musiałem być bardzo skoncentrowany, żeby się nie zabić. Włączyłem radio, a w nim non stop leciał hip-hop, przypomniało mi się, że Ola mnie ostatnio pytała czy nie znam takiej rozgłośni, kolejny znak z nieba. O ile Zakopianką jeszcze się jakoś jechało, o tyle szutrowe trasy, na które mnie pokierował GPS, to już była walka o życie. W pewnym momencie przejechałem nawet bokiem po mostku, jakieś 20m, szkoda że nikt tego nie nagrał☺. Skłoniło mnie to jednak do tego aby zwolnić i tak nieco spokojniej, dojechałem pod Przełęcz Krowiarki.

dc4

Całą drogę zastanawiałem się, czy mnie przypadkiem wilki nie zjedzą, jak się będę sam szwędał nocą po lesie. Szybo okazało się, że nie będę tam jedyna osobą, już na parkingu spotkałem grupkę około 20 turystów. Wyruszyłem o 4 46, idąc po oblodzonej trasie, po raz pierwszy, zastanawiałem się, czy wycieczka bez raków to dobry pomysł. Wyprzedziłem całą grupkę i po chwili straciłem ich latarki z oczy. Po jakiś 20 minutach stromego śliskiego podejścia, myślałem czemu ja właściwie tu jestem, dlaczego jak normalny człowiek o 5 rano w niedziele nie spie tylko chodzę po lodzie, no i po cholerę mi była ta stal w plecaku. Podejście w normalnych warunkach jest ciężkie, ale nadaje się na wycieczkę szkolną, być może nawet mój ojciec po zawale dałby sobie z nim radę. W warunkach zimowych, gdy jest ślisko i nie ma gdzie postawić stopy, kolejne metry upływały bardzo wolno, a skronie pulsowały ze zmęczenia. Gdy o 5 22 dotarłem do Sokolicy zrobiłem sobie chwilę przerwy, napiłem się wody podziwiałem widok i poszedłem dalej. Trasa zrobiła się nieco przyjemniejsza, szło się już tylko po śniegu, między kosodrzewiną, całkiem miły spacerek z kilkoma bardziej stromymi podejściami, brakowało mi tylko kompana do rozmowy. Po drodze w miarę szybkim tempem zdobywałem kolejne szczyty, zwalniający tylko na śliskich podejściach, w pewnym momencie zastanawiałem się nawet czy dalsza wędrówka jest bezpieczna i czy nie lepiej by było zawrócić, pomyślałem jednak, że nie po to zrywałem się z rana i tyle napociłem wcześniej, żeby teraz zawracać. Gdy czułem, że jestem blisko okazało się, że to tylko Gówniak i już wiem skąd ta nazwa. Namęczyłem się strasznie na ostatnich metrach podejścia pod Babią Górę i doszedłem do wniosku, że jestem jednak idiotą nie biorąc raków, zwłaszcza widząc ośnieżony szczyt swojego celu na każdej poprzedniej wyprawie. Sylwetki ludzi w oddali, a właściwie praktycznie same światełka czołówek, przypominały mi opisy wielkich wypraw Himalajskich, gdzie na podstawie błysków latarek, określa się pozycje śmiałków. Dotarłem w końcu na szczyt, ciężko to nazwać wejściem, to była walka o każdy krok. Na szczycie zaskoczyły mnie dwie rzeczy. Po pierwsze było tam już strasznie dużo ludzi, na oko ze 40 osób. Po drugie tempo pomimo bardzo ciężkich warunków miałem naprawdę dobre. Z parkingu ruszyłem o 4 46 a na szczycie byłem o 6 20, cała trasa, liczona na 2 20, zajęła mi zatem 1 35. Przez chwilę mnie to cieszyło, ale szybko zrobiło mi się zimno, a do wschodu było jeszcze daleko. Moje zabawki wskazywały -5 st, na szczęście wiatru praktycznie nie było.

Marzłem tam niesamowicie, nie piłem piwa, bo samemu to bez sensu. Czekając na wschód, zastanawiałem się po co mi się tak śpieszyło. Na szczęście słońce pojawiło się dość szybko, panorama podświetlonych od tyłu Tatr, była warta całego mojego poświęcenia. Od razu zapomniałem o mrozie, w zasadzie o wszystkim, patrzyłem tylko na niesamowity widok nie myśląc o niczym. Gdy kolejne promienie, pokazały dolinę pokrytą w całości chmurami, wyglądało to tak, jakby najwyższe polskie szczyty wyrastały z miękkiego puchu. Wtedy przypomniało mi się jak Rose mówiła, że jeszcze nigdy nie była ponad chmurami i chciałaby to kiedyś zobaczyć. Zrobiło mi się trochę przykro, porobiłem zdjęcia, ale słabym aparatem nie da się uchwycić tak niesamowitego widoku, wszystkie obrazy mam w głowie, niestety nie mam talentu pozwalającego go jakoś przedstawić. Obiecałem sobie, że to jest moje ostatnie samotne wyjście w góry i tym razem będę już wszędzie szedł z Olą, pasujemy do siebie jak klocki lego i chyba nie mogę sobie wyobrazić lepszego kompana do wspólnej wspinaczki. Na Mont Blanc wejdziemy, albo razem, albo wcale. Góry dają dużo szczęścia, ale szczęście nie ma tej samej wartości, jeśli nie mamy go z kim podzielić.

Po kilkudziesięciu minutach wychładzania organizmu, pomimo niesamowitości scenerii, postanowiłem jednak zacząć schodzić z powrotem do samochodu. Przy świetle dziennym, droga powrotna wyglądała zupełnie inaczej, niż w nocy. Dla mnie to świetna wiadomość, bo nie lubię chodzić dwa razy tą samą trasą. Niestety promienie słoneczne zaczęły powoli topić śnieg i lód, tworząc na powierzchni cieniutką warstwę wody, zrobiło się niesamowicie ślisko. Wychodząc na górę kilka razy ześliznęła mi się noga, ale nie spotkało mnie nic złego. Przy zejściu natomiast, już nawet nie liczyłem poślizgów, zdarzały się praktycznie przy każdym kroku, musiałem być bardzo ostrożny. Nie ustrzegłem się wywrotek, których zaliczyłem co najmniej 5, z czego jedna dość bolesna, gdy z całą siłą uderzyłem plecami o podłoże. Przez chwilę nawet, miałem ochotę stać w miejscu i czekać na wiosnę. Ostatecznie jednak udało mi się zejść cało na dół. Na parkingu niewiele brakowało, a jakiś gość by mnie zchargeował za postój(10 zł/ dzień), ale jednak zrezygnował. Droga powrotna była bardzo ciekawa, GPS pokierował mnie chyba najmniejszymi możliwymi drogami, niektóre były tak wąskie, że ledwo się mieściło jedno auto. W życiu się tak nie cieszyłem na widok Zakopianki. Do domu dotarłem ok. 10 rano, zacząłem niedzielę najlepiej jak można było.

Podsumowując, kolejny raz trafiła mi się piękna pogoda, a to dobry prognostyk na przyszłość. Na pewno należy mi się kamienny lajk za pobudkę, dodatkowo za wytrzymałość, stal nie stanowiła dla mnie problemu i spokojnie mogę chodzić z obciążeniem(20kg bączki już czekają ☺). Kamiennym lajkiem w głowę za to powinienem dostać, dlatego że nie wziąłem raków. Myślę, że mogę być zadowolony z wyjścia, do tej pory był to najwyższy szczyt, sam początek podejścia znajduje się prawie na wysokości dwóch poprzednich gór. Smutne było jednak to, że tym razem w trasie byłem sam i właściwie cały czas to odczuwałem, postaram się, żeby już więcej tak nie było. Na szczycie Mont Blanc, będę z Olą choćbym miał Ją tam wnieść, albo ona mnie ☺. Mam oczywiście nadzieję, że cała nasza czwórka wejdzie tam bez problemów.

Pozdrawiam,

Ten, który to napisał.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Korona gór Polskich i oznaczony tagami , , , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Jedna odpowiedź na „Babia Góra, na lodowym szlaku.

  1. rick grimes pisze:

    I was suggested this website by my cousin. I’m not positive whether or
    not this post is written by him as nobody else understand such specific about my trouble.
    You’re amazing! Thanks!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *