Kurs zimowy turystyki wysokogórskiej cz.2

Nadszedł czas na to, żeby napisać coś na temat drugiego dnia kursu. Muszę się bardziej skupić na pisaniu, nie przeciągać tego za bardzo, jak wiadomo pamięć jest ulotna, zwłaszcza jak się ma tyle na głowie. Postaram się szybko zamknąć temat tatrzańskiej przygody, tak aby jak najmniej szczegółów zapomnieć. Oczywiście robiłem sobie notatki(Ola się znowu ze mnie śmiała, że zabrałem cały kalendarz, zamiast jakiejś kartki), ale tego co nam siedzi w głowie, papier nie zastąpi.

Jak pisałem poprzednio, zaraz po wykładzie poszliśmy spać. Sobota była dość intensywna, wstaliśmy wcześnie żeby dotrzeć na czas pod Betlejemkę, zrobiliśmy sporo kilometrów po górach, no i oczywiście trening z czekanami też nieco sił nas kosztował. Z zaśnięciem nie miałem żadnych problemów, nie przeszkadzało mi nawet włączone światło i ogólne zamieszanie związane z dużą ilością osób w pomieszczeniu. Prawda jest też taka, że w zasadzie wszyscy poszli spać o rozsądnej porze i nikt nie przeszkadzał głośnymi rozmowami lub innym zachowaniem, które mogłoby denerwować resztę. Problemy pojawiły się później, niestety budziłem się wielokrotnie, raz było mi gorąco, a raz zimno. Na przemian przykrywałem się i odkrywałem. Nie wiem z czym to było związane, widocznie system ogrzewający schronisko działał falowo. Rozmawiałem o tym z Olą rano, cieszyła się, że ja miałem takie same odczucia, bała się, że to było związane z jej chorobą. Kolejną rzeczą, która mi nieco przeszkadzała w spaniu, ale w zasadzie bardziej mnie to śmieszyło niż denerwowało, były nogi mojego sąsiada. Łóżka są ustawione w taki sposób, że jego badylaki były wycelowane prosto w moją twarz. Gdy za bardzo się zbliżyłem do jego pryczy, a jemu nogi przestały się mieścić, dostawałem po twarzy stopami opatulonymi w miękki puchowy śpiworek. Starałem się spać bardziej przy Rose niż przy kulasach i ten problem sam się rozwiązał☺.

Zajęcia terenowe mieliśmy zaplanowane na godzinę 9 00. Nie wygłupiałem się nawet z ustawianiem budzika. Wiedziałem, że inne grupy mają wyjść wcześniej, więc nawet gdybym jakimś cudem naturalnie nie wstał, to na 100% ktoś mnie obudzi. Od 7 00 gapiłem się w sufit… no dobra nie gapiłem się w sufit, nie było jak, nad sobą miałem łóżko. Patrzyłem przez okno, widok był niesamowity. Z drugiej strony zresztą widok też miałem niesamowity☺. Jak już mi się zaczęło nudzić takie nic nie robienie, postanowiłem zrobić sobie śniadanie, przy okazji zaparzyłem Oli herbatę. Postanowiłem w ramach wyjazdu potestować różnego rodzaju jedzenie, które ewentualnie zabiorę na główną wyprawę. Na śniadanie jadłem owsiankę wymieszaną z kaszką słodka chwila i ryżem słodka chwila. W sumie było to bardzo smaczne i będzie grane, kaszka dodała smaku owsiance, dla mnie było to nawet nieco za słodkie. Testów nie przeszedł jednak ryż, był twardy i nienajlepszy, osobiście nie polecam. Do tej papki dodałem jeszcze orzeszki ziemne i taki posiłek wystarczał mi spokojnie do obiadu. Ola nie eksperymentowała, zjadła jakieś konserwy, popijając herbatą.

Po śniadaniu zaczęliśmy pakować sprzęt, tym razem mieliśmy zabrać ze sobą wszystko. Instruktor nie powiedział nam nic na temat tego, co będziemy robić, grupa miała o to do niego pretensje, ja tam lubię niespodzianki, chociaż faktycznie było to dziwne, jakaś mała odprawa by się przydała. Po ubraniu zimowej zbroi, wyszedłem na zewnątrz i już wiedziałem, że będzie ciężko. Bardzo silny wiatr strzelał po oczach i twarzy drobinkami śniegu, w porywach trzeba było walczyć o utrzymanie równowagi. Nasz instruktor, opowiedział mi później historię pewnego alpinisty, któremu taki wiatr ze śniegiem, praktycznie wypiaskował oczy, trzeba uważać. Wróciłem do środka i wygrzebałem gogle z plecaka, będąc na zewnątrz nie ściągałem ich już do końca wyjazdu. Plecak ze sprzętem był dość ciężki, ale w porównaniu z tym co miałem na plecach w sobotę, waga była nieodczuwalna. Ruszyliśmy w kierunku zmarzłego stawu, dowiedzieliśmy się o tym dopiero będąc na miejscu☺. Po drodze, idąc dolinką poniżej Małego Kościelca, wiatr nie był taki odczuwalny. W miejscu, w którym zginął, przykryty lawiną, Mieczysław Karłowicz(m.in. współtwórca TOPR), rozdzieliliśmy się. Odstępy między kolejnymi osobami powinny wynosić 10 – 15m, ma to zmniejszyć zagrożenie lawinowe(mniejszy nacisk na pokrywę śnieżną, poprzez rozłożenie masy) oraz w razie osunięcia śniegu, jest nadzieja, że nie wszystkich wciągnie i znajdzie się ktoś, kto będzie mógł wezwać pomoc i ratować resztę. Po ominięciu niebezpieczeństwa, dalej szliśmy gęsiego. Na skrzyżowaniu szlaków, niebieskiego, prowadzącego do zmarzłego stawu oraz czarnego, którym wchodzi się na Karb, przypomniał o sobie Halny i to z potężną siłą. Wiatr usypał na ścieżce dużą poduchę ze śniegu, zapadałem się momentami po kolana, co dodatkowo utrudniało przejście. Czarny Staw był zamarznięty, nie obchodziliśmy go, tylko przeszliśmy środkiem. Brzmi to prosto, ale nie przy porywach sięgających 130 km/h(tyle udało mi się wychwycić wiatromierzem, gdy wiało mocniej walczyłem o życie i nie myślałem nawet o pomiarach). Przez to, że nie mieliśmy za bardzo miejsca do ubierania raków, przeprawialiśmy się po lodzie bez nich. Jak uznał Wojtek, ubieranie sprzętu w takich warunkach skończyło by się tak, że wiatr wywiałby nam wszystko z plecaków(bieganie za szpejami po lodzie, przy halnym, nie brzmi zachęcająco). Przejście przez staw powinno zająć chwilkę, ale przy tak ciężkich warunkach, męczyliśmy się chyba z godzinę. Wyglądało to tak, że gdy wiatr ustawał, szliśmy jak najszybciej, ale gdy dochodziło do kolejnych podmuchów stawaliśmy w miejscu odwracając się plecami do sztormu i zapieraliśmy kijkami walcząc o równowagę(między innymi dlatego, nie wyobrażam sobie kursu bez kijków). W związku z tym, że jestem żelbetonowym klocem i z wiatrem radziłem sobie w miarę nieźle, albo raczej on nie radził sobie ze mną☺, pomagałem Oli(waży pewnie ze dwa razy mniej ode mnie), zapierałem się jednym kijkiem, natomiast wolną ręką trzymałem Rose za plecak. Pomysł ten omal nie skończył się kanapką na lodzie, gdy się pośliznąłem, na szczęście udało nam się dotrzeć na drugi brzeg bez straty w ludziach i sprzęcie(Ola zebrała czekan zgubiony przez jednego z naszych kolegów), jakimś cudem nikt nie przytulał się z podłożem. Niestety stąpanie po stałym lądzie, wcale nie skończyło naszych problemów, wiatr dalej obijał nam twarze śniegiem i Bóg wie czym jeszcze, dodatkowo musieliśmy się wspinać do spokojniejszego miejsca, bez raków, po lodowo-skalnym podłożu.Gdy udało nam się w końcu dotrzeć do zagłębienia w terenie, w którym wiatr nieco ustał, zrobiliśmy sobie przerwę, na pożywienie i ubranie sprzętu. Z Olą wciągnęliśmy snickersy, bez których w góry się nie ruszam, niestety popełniłem błąd i nie przygotowałem herbaty, Rose nie chciała pić zimnej wody i tym sposobem nie piła nic. Po szybkim posiłku ubraliśmy uprzęże i raki, zmieniliśmy też kijki na czekany.

Po szybkiej nauce chodzenia, ruszyliśmy w górę pod zmarzły staw. Każdy większy nawis lodowy wykorzystywaliśmy do ćwiczenia wspinaczki z użyciem raków. Chodziliśmy w kółko, jakby w Matrixie występowała nieskończona pętla. Niektórym wychodziło to lepiej, innym gorzej, ale generalnie dawaliśmy radę. Niestety jedna z kursantek miała poważne problemy z kolanem, czekała na operację, która miała się odbyć za miesiąc, kopanie po lodzie w takiej sytuacji nie jest najlepszym pomysłem, postanowiła więc wrócić do schroniska, a wraz z nią zawinął się jej partner. Po pewnym czasie, jak już przekopaliśmy prawie całą górę, dotarliśmy pod zmarzły staw, roztacza się tam niesamowity widok na Orlą Perć, już nie mogę się doczekać kiedy, po raz kolejny nią przejdę. Na miejscu wygrzebaliśmy liny z plecaków, pożywiliśmy się i ruszyliśmy na stok budować stanowiska asekuracyjne. Instruktor pokazał nam w jaki sposób okopać się w śniegu tak, aby wykorzystując własną masę oraz zbitą strukturę puchu, bezpiecznie asekurować partnera. Po tym jak, z pomocą Oli, wykopałem sobie wygodny fotelik, połączyliśmy się liną i przeprowadziliśmy testy. Zaparłem się o stanowisko, Rose zbiegając z góry, sprawdzała, czy uda mi się ją zatrzymać. Szczerze mówiąc, nawet nie poczułem żadnego szarpnięcia, Rose natomiast zatrzymała się jak Kwaśniewski na widok półki z alkoholem. Po pierwszym teście zamieniliśmy się miejscami. Teraz Ola powinna zatrzymać upadek, a ja natomiast próbowałem wykorzystać swoją dynamikę, aby przetestować stanowisko. Rozpędziłem się w momencie w którym poczułem, że lina się naciąga dodatkowo szarpnąłem i poczułem jak ścina mnie z nóg. Turlając się w śniegu, widziałem jak Rose stacza się razem ze mną. Pęd mojego ciała spowodował, że stanowisko eksplodowało a Olę praktycznie wyrwało z kapci. Gdybym rozpędził się jeszcze trochę, to osiągnęła by pierwszą prędkość kosmiczną i sięgnęła gwiazd. Sytuacja ta powtórzyła się również w przypadku drugiej pary kursantów. Wszędzie tam gdzie osoba asekurująca była znacznie mniejsza, wylatywała ze stanowiska jak z katapulty. Na zakończenie ćwiczeń terenowych, zbudowaliśmy jeszcze stanowisko z czekana. Po zakopaniu go w odpowiedni sposób, również przeprowadziliśmy testy. Tym razem, żeby zniszczyć stanowisko, musieliśmy ciągnąć linę w 4 osoby. Najlepszym rozwiązaniem jest okopanie się w śniegu z dodatkową autoasekuracją w postaci zakopanego czekana.

Bo zbudowaniu i zniszczeniu stanowisk, ruszyliśmy z powrotem do schroniska. Tym razem przeprawę przez jezioro, przy silnym wietrze, odbywaliśmy już w rakach, dotarliśmy w nich aż pod Murowaniec. Niestety tym razem Halny wyrwał naszym znajomym łopatę z plecaka i instruktor wraz z kursantem poszli jej szukać, gdzieś na brzegu jeziora. Czekając na nich, wykorzystałem czas na naprawę swoich kijków. Nazwa “Primitive” jest zobowiązująca i już drugiego dnia ich użytkowania miałem awarię. Na szczęście, jak zauważyła Ola, jestem inżynierem i muszę sobie poradzić z byle kijkami. Tym razem nie pomogły umiejętności techniczne nabyte na uczelni, ale brutalna siła, którą zdobyłem na siłowni☺. Grunt, że się udało. Po dłuższym czasie, dwójka poszukiwaczy, wróciła z trofeum. Dobrze, że zguba się znalazła, bo w brew pozorom taka łopata trochę kosztuje. Po solidnym przymocowaniu sprzętu, wróciliśmy do Betlejemki standardowo zahaczając o Murowaniec.

Halny zmęczył mnie tak bardzo, że zjadłem dwa obiady, Oli też nie wystarczyła zupa, domówiła sobie jeszcze pierogi. Ssanie nie wyłączyło mi się, aż do końca dnia, co chwile coś podjadałem. Przed 17 musieliśmy wrócić do Betlejemki, gdyż umówiliśmy się z instruktorem na krótkie szkolenie.

Chwilę przed ustaloną godziną zjawiła się reszta zespołu(nie mieszkali z nami, dochodzili z Murowańca). Po przyjściu instruktora doszło do małego zgrzytu. Nasi koledzy mieli do niego pretensje o to, że nie powiedział im jaki sprzęt mają ze sobą zabrać i generalnie o jego milczący styl bycia. Tym sposobem w nerwach nikt nie wpadł na rozwiązanie problemu braku, sprzętu, co było raczej proste, sprzętu w Betlejemce pod dostatkiem i zajęcia zostały odwołane. Grupka mieszkająca w sąsiednim schronisku uznała, że nie przyjdzie na wieczorny wykład o lawinach i ogólnie wyszli z Betlejemki podenerwowani. Ja z Olą mieliśmy sprzęt na miejscu, ale jakoś zajęcia się nie odbyły.

Przez silne wiatry w domku było bardzo zimno. Otworzyliśmy piwo i usiedliśmy w śpiworach przy stole. Okazało się, że wspólnie mieliśmy ochotę na szarlotkę z Murowańca i zastanawialiśmy się dlaczego jej nie kupiliśmy. Przez moment zastanawiałem się czy nie przejść się kupić jej na wynos. Później ustaliliśmy, że jednak zrobię kisiel zaraz po tym jak skończymy piwo(moje ulubione, Budweiser), ciasto natomiast, na 100% kupimy następnego dnia. Zanim jednak zdążyłem wypić napój bogów, zaskoczył nas swoją obecnością instruktor, który przeprowadził szkolenie, tylko dla naszej dwójki. Uczyliśmy się autoasekuracji przy zjeździe z wykorzystaniem liny podwójnej. Nauka szła nam bardzo sprawnie, w nie więcej niż 10 minut, radziliśmy już sobie bez podpowiedzi. Zebrałem sprzęt, wypiłem piwo i poszedłem nastawić wodę na kisiel☺.

Około godziny 19 odbyło się szkolenie na temat lawin. Wywnioskowałem z niego tyle, że jest to chyba najbardziej niebezpieczna rzecz, zimą w górach. Mamy około 18 minut czasu na to żeby ktos nas odkopał, w przeciwnym razie dochodzi do śmiertelnego zatrucia dwutlenkiem węgla. Dodatkowo spadając w śnieżnej kipieli, istnieje duża szansa, że zabije nas jakiś uraz mechaniczny, złamiemy kark lub przyłożymy w coś głową. Nie mając przy sobie detektora lawinowego, mamy znikomą szansę na to, że ktoś nas znajdzie. Generalnie gdy wciągnie nas lawina szanse na przeżycie są znikome.

Podsumowując drugi dzień, po raz kolejny polecam zabierać ze sobą kijki w góry. Przy silnym wietrze są właściwie niezbędne. Jeśli chodzi o szkolenie, bardzo dużo zależy od tego na jaką grupę i na jakiego instruktora trafimy. My kończyliśmy zajęcia terenowe koło godziny 15, niektórzy wrócili na tyle późno, że musieliśmy przesunąć wykład zaplanowany na 19. Od chęci i zaangażowania grupy w ćwiczenia, też bardzo dużo zależy. Mała sprzeczka z instruktorem spowodowana była, bardzo modnym w korporacjach, brakiem komunikacji. Prowadzący szkolenie nie dostał od grupy informacji o ich przenosinach do innego schroniska, sam natomiast nie wspomniał o tym, żeby przygotować odpowiedni sprzęt do ćwiczeń. Wydaje mi się, że najlepiej by było zebrać sobie grupkę około 5-6 osób, które prezentują podobną formę fizyczną i wspólnie zapisać się na kurs. Tym sposobem nikt by nie narzekał na nadmierne obciążenie, nie było by też osoby odczuwającej niedosyt. Aha i najważniejsze jak mamy ochotę na szarlotkę to ją kupujemy, później nam to chodzi po głowie cały dzień☺.

Pozdrawiam,

Ten, który to napisał

Ten wpis został opublikowany w kategorii Inne i oznaczony tagami , , , , , , , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *