Kurs zimowy turystyki wysokogórskiej cz.3

W związku z tym, że teraz dla odmiany ja jestem przeziębiony, musimy znowu odłożyć w czasie nasze plany podboju świata. Pomimo spędzenia czterech dni w Tatrach ciągle odczuwam niedosyt. Wydaje mi się, że mógłbym stamtąd w ogóle nie wyjeżdżać. Niestety przychodzi taki moment, w którym w brutalny sposób, zderzamy się z szarą rzeczywistością i czas wracać do codzienności. W moim przypadku powrót ten był o tyle bolesny, że choroba pokrzyżowała mi jeszcze plany przygotowań do imprez sportowych i będę musiał przebiec półmaraton w zasadzie siłą woli(nigdy nie odpuszczam). Wracając do głównego tematu, L4 ma też swoje zalety, mogłem podgonić zaległości w pewnych sprawach. Przygotowałem już praktycznie filmik z wyjazdu, wybrałem zdjęcia, no i w końcu mogę się zabrać za pisanie bloga.

Druga noc w schronisku była dość ciekawa. Zmęczenie spowodowane intensywnością kursu, pozwoliło mi zasnąć w mgnieniu oka. Bardzo silny wiatr miotał całym domkiem w taki sposób, jakby chciał mnie wyrzucić z łóżka. Halny doprowadził również do tego, że temperatura w pomieszczeniu była bardzo niska, Ola zawinęła się w kokon(rano z poczwarki urodził się z motyl☺), ja za to spałem w polarze(spodniach i bluzie). Po przebudzeniu, standardowo już zrobiłem na śniadanie owsiankę z kaszką, brakowało mi moich serków, jednak w trakcie wyprawy muszę z nich zrezygnować. Zjedliśmy zapakowaliśmy sprzęt, tym razem zaparzyłem herbatę w termosie, który jest raczej bardzo kiepski i jednak będę musiał zainwestować w coś lepszego. Ubraliśmy się w ciężki górski sprzęt i czekaliśmy na naszych nowych znajomych.

Punktualnie o 9 wszyscy byliśmy gotowi do wyjścia. Tym razem nie wiało tak mocno jak poprzednio, padał natomiast dość intensywnie śnieg. Ruszyliśmy w kierunku Zielonego stawu. Prowadzi w jego kierunku bardzo łatwy szlak momentami przysypany śniegiem tak, że zapadałem się po kolana. Na miejsce doszliśmy bardzo szybko, bez żadnych niespodzianek. Wiatr nie przeszkadzał tak jak ostatnio i przeprawa przez jezioro również nie sprawiła nikomu problemów. Po dotarciu na miejsce docelowe, w którym miały odbyć się ćwiczenia terenowe, zatrzymaliśmy się przy wielkim kamieniu i zaczęliśmy ubierać sprzęt. W międzyczasie podzieliliśmy się na dwie trzyosobowe grupy. Do mnie i Oli dołączyła jeszcze Agnieszka. Mieliśmy połączyć się liną i wspinać z użyciem asekuracji lotnej. Nie wiem czemu grupa zdecydowała, że to akurat ja mam być liderem i zakładać przeloty. Agnieszka przywiązała się w środku liny, Rose natomiast zamykała moją grupę przekazując równocześnie liderowi następnej informacje o tym, w których miejscach są przeloty. Ostatnia osoba z drugiej grupy zbierała cały sprzęt, który ja wcześniej zamocowałem.

Po tym jak wszyscy byli już gotowi, napojeni i najedzeni, ruszyliśmy w górę. Instruktor poszedł pierwszy, zaraz za nim ja, jakieś 25 m za mną Agnieszka, a za nią Ola i reszta. Na samym początku ruszyliśmy dość stromo pod górę w kosodrzewinę. Instruktor dość filigranowej budowy, sprawnie poruszał się między krzakami, mi to szło zdecydowanie gorzej. Najwięcej problemów sprawiało mi jednak chodzenie w bardzo głębokim śniegu, nie wiem jak to jest możliwe, że Wojtek jakoś utrzymywał się na powierzchni a ja za każdym razem zapadałem się aż po pas. Co jakiś czas, za pomocą pętelek zakładałem przeloty na kosówkach. Ponieważ byliśmy połączeni liną, która powinna być w miarę naciągnięta, odstępy powinny być zachowane, raz grupa musiała czekać na mnie do momentu aż uporam się ze stanowiskiem, innym razem znowu ja czekałem na dziewczyny męczące się z trudnym podejściem, które ja już miałem za sobą. Wszystkim zdecydowanie najwięcej czasu zabrała przeprawa przez głęboki śnieg między kosodrzewiną. Jako pierwsza grupa bardzo długo czekaliśmy, za tym fragmentem, na resztę ekipy. Po pokonaniu tej przeszkody dalsza droga szła już całkiem sprawnie i wkrótce cieszyliśmy się z pierwszego, wspólnie zdobytego, małego szczytu. Po chwili radości na górze, przyszedł czas na zejście na dół do naszych plecaków. Dalej powiązani liną, szliśmy już swobodnie, szerokim stokiem, prosto do naszej bazy. Na dole uzupełniliśmy płyny, tym razem Ola też piła, ciepłą herbatę z termosu.

Po chwili przerwy mieliśmy ruszyć na sąsiedni szczyt, niestety Karolina, ze względu na swoje kłopoty z kolanem, musiała zrezygnować, wraz z nią drugą turę odpuścił Tomek i wspólnie wrócili do schroniska. Spowodowało to trochę zamieszania w naszych grupach, u nas były ciągle trzy osoby w drugiej został jednak sam Dawid. Postanowiliśmy tym razem podzielić się na zespoły dwuosobowe. Przy okazji nauczyliśmy się w jaki sposób poprawnie skracać linę. Teraz byłem w grupie z Olą, Agnieszka natomiast dołączyła do swojego partnera. Zamieniliśmy się też kolejnością podejścia. Liderem został Dawid ja byłem odpowiedzialny za zbieranie sprzętu.

Najpierw przeprawiliśmy się kawałek przez Zielony staw, następnie zaczęliśmy podejście od wspinaczki pod dość stromy stok. Tym razem, jako ostatnia osoba w stawce, mogłem poprzyglądać się reszcie grupy. Wszyscy radzili sobie z górami bardzo dobrze, Ola ubrana na czarno z łapawicami i kapturem wyglądała jak pingwin i w głębokim śniegu nawet gibała się jak one☺. Podejście pod drugi szczyt było dość strome i momentami bardzo wspinaczkowe, jednak w mniejszych grupkach poszło nam bardzo sprawnie, nie było też za wielu miejsc do zakładania przelotów i tym sposobem dużo tego sprzętu nie zebrałem. Po może 20 minutach cieszyliśmy się ze zdobycia drugiego szczytu. Posiedzieliśmy tam chwilkę i wróciliśmy do dobrze nam znanego kamienia.

Odwiązaliśmy się z liny i po raz kolejny poszliśmy na jeziorko szukać odpowiednio stromej skały do ćwiczenia wspinaczki. Po drodze pod instruktorem lód się załamał i wpadł do wody, w swoim stylu, używając żołnierskich słów, skomentował całą sytuację. Wojtek miał dość pechowy dzień, gdy pokazywał nam w jaki sposób wchodzić na skałę, wbijając czekan nabawił się kontuzji barku, który bolał go do końca kursu. Kilka razy powchodziliśmy na skałę a następnie udaliśmy się w miejsce w którym spodziewaliśmy się dużej ilości nawianego śniegu. Zaczęliśmy tam kopać jamę śnieżną. Nie wiem czemu, z całego kursu, kopanie jaskini sprawiało moim kolegom najwięcej radości. Nie ukrywam, że mi się to też nawet spodobało i szybko udało nam się wykopać przytulne mieszkanko. Wleźliśmy nawet wszyscy do środka, było ciasno, ale zdecydowanie cieplej niż na zewnątrz. Śmiałem się nawet, że pewnie jak przyjdziemy tam następnego dnia to zastaniemy w środku jakiegoś menela. Ja miałem jeszcze ochotę wybudować stanowisko asekuracyjne w śniegu, tym razem jednak z autoasekutacją w postaci wkopanego czekana. Chciałem w ten sposób sprawdzić czy również takie stanowisko uda mi się wyrwać. Grupa nie podzielała mojej ambicji i poszedłem kopać sam, niestety śniegu było za mało i szybko dokopałem się do kosodrzewiny. Nie chciałem, żeby kursanci do końca mnie znienawidzili i zrezygnowałem z planów, będę jednak musiał kiedyś na własna rękę przetestować takie stanowisko, bo ciekawość nie daje mi spokoju.

Po mojej nieudanej próbie budowania stanowiska, wróciliśmy do schroniska. Jak zwykle po drodze udaliśmy się do Murowańca na obiad. Po zjedzeniu dania dnia, zamówiłem szarlotkę o której długo myśleliśmy poprzedniego dnia i w zasadzie od rana przypominaliśmy sobie o tym, żeby tym razem ją zamówić. Gdy tylko dostałem podgrzany kawałek cista wraz z piwem do stolika dołączyła reszta zespołu. Wszyscy zgodnie stwierdziliśmy, że to był najciekawszy dzień kursu i naprawdę im się podobało. Zebraliśmy cały sprzęt tak, aby się nim równo podzielić. Niestety okazało się, że zgubiliśmy gdzieś jedna pętlę. Pokazałem grupie filmik, który nakręciłem poprzedniego dnia, gdy uczyliśmy się autoasekuracji w schronisku, niestety resztę osób to szkolenie ominęło. Obiecałem, że jeśli będą chcieli to im pokażę jak to zrobić, pożegnaliśmy się umawiając równocześnie na wieczorny wykład i ruszyliśmy do Betlejemki.

Po kąpieli w lodowatej wodzie nie miałem już ochoty na nic, do obiadu wypiłem ze 4 piwa i w zasadzie leżenie w łóżku to był świetny pomysł. Około godziny 19, tak jak miał się zacząć wykład, przybyła reszta drużyny częstując nas piwem. Piwo do wykładu to kolejna rzecz jaką powinno się wprowadzać na uczelniach. Tym razem instruktor opowiadał o odmrożeniach i jak sobie radzić ze skutkami hipotermii. Sposoby ogrzewania przydały nam się następnego dnia, gdy czekaliśmy na naszą kolej przy wspinaczce lodowej. Najważniejszą informacją jest to, żeby nie lekceważyć odmrożeń, często gdy szybko zareagujemy, nasze członki da się jeszcze odratować. Po wykładzie chciałem poczęstować współkursantów Finlandią, ale jakoś nikt nie chciał ze mną pic.

Reasumując, dzień 3 najbardziej podobał się Oli. Wspinaczka, wędrówki z liną asekuracyjną, kopanie jamy, ćwiczenia były intensywne, ale nie męczące. Nauczyliśmy się wielu rzeczy , które przydadzą nam się podczas głównej wyprawy, a także podczas licznych wyjść w wyższe partie Tatr. Jeśli chodzi o sprzęt, zdecydowanie muszę zainwestować w dobry termos, ten który mam, bardzo słabo trzyma ciepło. Na kamiennego lajka zasłużyła szarlotka, nie zawiodła moich oczekiwań i warto było o niej myśleć dwa dni☺. Teraz nadszedł czas na myślenie o pizzy, na którą umówiliśmy się po kursie.

Pozdrawiam,

Ten, który to napisał

Ten wpis został opublikowany w kategorii Inne i oznaczony tagami , , , , , , , , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *