Kurs zimowy turystyki wysokogórskiej cz.4

Nadszedł w końcu moment w którym muszę zakończyć tatrzańskie wspomnienia i zacząć pisać nowe historie. Dzisiaj napiszę o ostatnim już dniu kursu, który mi podobał się najbardziej, a dlaczego? Przeczytajcie sami.

Po wyczerpującym fizycznie dniu i zaaplikowaniu znacznej ilości alkoholu, spałem jak dziecko. Tym razem, Ola ustawiła budzik, mieliśmy zacząć wcześniej tak, żebyśmy nie musieli wracać do domu po nocy. Zbiórka była zaplanowana na 8. Od samego rana byłem bardzo zakręcony, chyba z pięć razy musiałem po coś wracać na górę, nawet czapki zapomniałem ubrać na głowę, przypomniałem sobie o niej przy pierwszych podmuchach wiatru, jak już stałem na zewnątrz. Problemy z koncentracją utrzymywały się jeszcze kilka dni po kursie.

Wyruszyliśmy dość punktualnie, miałem wrażenie, że wszyscy poza mną cieszą się, że kurs dobiega końca. Najczęściej w górach stosowaną taktyką, jest wystawianie najmocniejszego uczestnika wyprawy na koniec stawki, a najsłabszego na początek. Wiedziałem, że Ola jest bardzo osłabiona chorobą, widać było, że traci siły z każdym dniem. Chciałem iść spokojnie za nią na końcu, przy okazji byłbym blisko gdyby trzeba było jej pomóc. Rose jednak wyraźnie miała mnie już dość, tak samo jak reszta grupy i każdy po kolei wypychał mnie do przodu. Ostatecznie szedłem razem z instruktorem na czele, co jakiś czas czekając aż dołączy do nasz ekipa. Potwierdziło się tym samym moje przypuszczenie o braterstwie charakterów Wojtka i mojego. Czekając na grupę, która często była daleko za nami, miałem dużo czasu na rozmowę z instruktorem, opowiedział mi kilka ciekawych górskich historii, chyba byłem jedyną osobą, która z nim porozmawiała. Zbliżając się do instruktora, oddaliłem się od grupy, którą chyba denerwowało to, że mam tak dużo energii. Co chwile gdy wymyśliłem jakieś aktywności, mówili mi żebym sobie to sam zrobił, albo zmienił grupę, co trochę się mija z celem ostatniego dnia.

W końcu dotarliśmy w dobrze nam znane miejsce, pod Zmarzły Staw, a właściwie na Zmarzły Staw, bo w zasadzie chodziliśmy po wodzie. Po drodze, tak jak poprzednio, przeprawialiśmy się przez Czarny Staw Gąsienicowy, tym razem bez wiatru było to dziecinnie proste. Na miejscu zaczęliśmy od udeptania w śniegu miejsca na plecaki, krążąc w kółko wyglądaliśmy jak jakaś sekta. Napoiliśmy się herbatą, zjedliśmy po kawałku czekolady i zabraliśmy się za pierwsze ćwiczenie. Na początku uczyliśmy się wkręcać śruby lodowcowe. Zdziwiło mnie to jak łatwo wkręca się je w lód, spodziewałem się, że będę musiał użyć znacznie więcej siły. Podczas gdy ja i jeszcze kilka osób wkręcaliśmy i wykręcaliśmy śruby, Ola z Dawidem zabrali się za kopanie jamy. Przerwy w ćwiczeniach, spowodowane małą ilością sprzętu(tylko dwie śruby), powodowały szybkie ochłodzenie organizmu. Zgodnie z wykładem z dnia poprzedniego, żeby uniknąć hipotermii, wymyślaliśmy różne zabawy. Ola zaczęła od kopania jamy, później robiliśmy pajacyki, burpees, biegi, ja nawet wymyśliłem rzucanie się klatą na lód, co było bardzo fajne, jednak nikt nie chciał powtórzyć mojego wyczynu. Po tym jak każdemu udało się kilka razy powkręcać śruby, instruktor pokazał nam jak zamocować w lodzie ucho z repy. Robiło się to wywiercając, za pomocą śruby, dwa przecinające się otwory, a następnie przy pomocy haczyka zwanego jebadełkiem(nie sądzę, żeby to była oficjalna nazwa), przeplata się przez nie sznurek. Ponownie każdy z nas wykonał ćwiczenie kilka razy, reszta tymczasem kombinowała jak tu nie zamarznąć.

Po zabawach śrubami lodowcowymi, instruktor zebrał sprzęt i wszedł na górę lodospadu w celu zbudowania stanowisk do asekuracji górnej(na tak zwaną wędkę). Zajęło mu to sporo czasu, a mnie rozsadzało od środka z nudów. Robiliśmy zdjęcia, siedzieliśmy w jamie, wypiliśmy do końca herbatę i zjedliśmy czekoladę. Chciałem wykopać przerębel i łowić ryby, ale Ola mnie powstrzymała. Powiedziała, że ktoś w to później może wpaść i pewnie miała racje, jest głosem rozsądku w naszym zespole.

Po jakimś czasie Wojtkowi w końcu udało się przygotować bezpieczne miejsce do ćwiczenia wspinaczki po lodzie. Wwiązaliśmy się w liny i byliśmy gotowi do ataku. Ja w przeszłości wiele razy byłem na ściankach wspinaczkowych i asekuracje górną mam pewnie dość dobrze opanowaną, dziwi mnie jednak fakt, że instruktor nie zrobił krótkiego szkolenia z tej dość ważnej dziedziny. W sumie poszliśmy na żywioł bez żadnych ćwiczeń. Ola była pierwsza, ja ją asekurowałem. Dość szybko wdrapała się na górę, zeszła na dół i od razu chciała się zmienić, jak twierdzi między nią i lodem nie zaiskrzyło ☺. Po Rose po lodzie wspinałem się już ja. Wszedłem na łatwiejsze podejście, później drugi raz i trzeci, uznałem, że jest za łatwo i od tej pory wchodziłem już tylko na tą bardziej stromą część. Po chwili przerwy wpiąłem się w linę do trudniejszego podejścia i ruszyłem po górę. Z całej wspinaczki najtrudniejszy był początek. Lód na dole był rozkopany dość intensywnie przez kursantów wszystkich grup i co chwilę pękał pod naporem masy ciała. Gdy już udało się wdrapać kawałek w górę to dalej szło już znacznie łatwiej. Wszedłem tak 3 razy po rząd i pozwoliłem pobawić się innym. Po jakimś czasie Wojtek pożyczył nam swoje dziaby i mogłem spróbować jeszcze wspinaczki z użyciem dwóch czekanów. Była to zdecydowanie najfajniejsza część kursu. Wdrapywanie się po lodzie w rakach z czekanami, tak mi się spodobało, że mógłbym to robić bez końca. Niestety wiedziałem, że czas mija i trzeba się będzie zaraz zbierać do Betlejemki a później do domu. Tak jak poprzednio powtórzyłem ćwiczenie 3 razy i oddałem sprzęt instruktorowi. Poza mną wyzwanie wspinania się z dwoma dziabkami podjął tylko Tomek.

Na koniec kursu przećwiczyliśmy jeszcze poszukiwanie ofiary lawiny. Za przysypane ciało robiła lina, w którą wcisnęliśmy mój detektor. Instruktor przysypał linę śniegiem, a później chodziliśmy po stawie z detektorami szukając ofiary. Nie mogłem użyć detektora, bo go nie miałem, dlatego chodziłem z Olą. Powtórzyliśmy ćwiczenie dwa razy, zebraliśmy sprzęt i ruszyliśmy do schroniska. Chciałem jeszcze przećwiczyć budowanie stanowiska, które chodziło mi po głowie od drugiego dnia szkolenia, ale uznałem, że zachowam to dla siebie, grupa by mnie chyba zabiła, mieli odpowiedni sprzęt taki jak czekany, raki, lina, noże, a nawet łopaty, lepiej nie ryzykować.

Po drodze do schroniska okazało się, że Ola ma już wszystko spakowane i jest gotowa do tego, żeby wyruszać w zasadzie od razu po zdaniu sprzętu. Znowu dało znać o sobie moje roztargnienie, ja nawet nie zwinąłem śpiwora, nie wiem czemu nie przyszło mi to do głowy. Było mi trochę głupio. Gdy wróciliśmy do schroniska, od razu zajęliśmy kolejkę do zdania sprzętu i zaczęliśmy się pakować. Ola była gotowa w 2 min, ja się z tym znacznie dłużej grzebałem. Pocieszający był fakt, że tym razem już bez piw i ze znacznie mniejszą ilością jedzenia wszystko zmieściło się w środku plecaka, ze śpiworem włącznie, no i było lżej ☺. Na szczęście kolejka mijała mniej więcej tak samo szybko jak moje pakowanie i w zasadzie równocześnie się spakowałem i zdałem sprzęt. Praktycznie gdy już wychodziliśmy z ośrodka, złapał nas Wojtek wręczając nam certyfikaty potwierdzające udział i przede wszystkim ukończenie kursu. W sumie nie jest mi on do niczego  potrzebny, ale będzie fajna pamiątka.

W drogę powrotną zebraliśmy się wcześniej niż się spodziewałem, spieszyliśmy się nie dlatego, że znienawidziliśmy Tatry i chcieliśmy być już we własnych ciepłych łóżkach, ale dlatego, że zgodnie z prognozami z każdą godziną miało wiać coraz mocniej. Gdy tylko wyszliśmy na bardziej otwartą przestrzeń halny był bardzo uciążliwy. Jeszcze większym utrudnieniem okazały się oblodzone szlaki. Co prawda mieliśmy w plecakach raki, ale lenistwo wygrało i nie chciało nam się ich ubierać. Wyszukiwałem wzrokiem odsłoniętych kamieni na których mógłbym oprzeć stopy i tak dość sprawnie pomykałem w dól w kierunku Kuźnic. Oli szło nieco gorzej i nawet mnie spytała, jak to jest możliwe, że ja się nie ślizgam(Magia!). Po drodze minęliśmy jeszcze kilku kursantów z innej grupy, pomogłem wstać dziewczynie, która miała większy plecak od siebie i lekkim krokiem, jak kozica, szedłem przed siebie. W pewnym momencie zorientowałem się, że nie ma za mną mojej partnerki. Najpierw chwilę poczekałem, później już zacząłem się zastanawiać co jest grane, w końcu ruszyłem w górę, żeby sprawdzić czy nic jej się nie stało. Wlazłem dobry kawałek po lodzie(w dół było łatwiej) wołając w międzyczasie Olę. Nic, ani śladu, ani odzewu. Już się zacząłem zastanawiać co jej się mogło stać, może pośliznęła się na tyle skutecznie, że spadła gdzieś do lasu, może nawet straciła przytomność. Na szczęście po chwili usłyszałem jej przytłumiony chorobą głos. Znalazła jakiś skrót i mnie wyprzedziła☺. Od tej pory postanowiłem się trzymać bliżej niej i tak już w dwójkę doszliśmy do Zakopanego.

Na miejscu udaliśmy się na, długo oczekiwaną i w myślach sprowadzoną już do roli Świętego Graala, pizze. Zamówiliśmy jedną na spółkę, Ola nalegała, żebym sobie jeszcze coś wziął, bo będę głodny, dobra… zjadłem jeszcze ziemniaczki z pieca i oscypka z żurawiną. W momencie, gdy kelnerka przyniosła moje zamówienie myślałem, że przesadziłem, okazało się jednak, że spokojnie dałem radę. Rose zamówiła sobie grzane piwo, ja niestety musiałem zaraz siadać za kierownicą samochodu, dlatego zamówiłem colę, którą zamawiałem potem jeszcze kilka razy, strasznie chciało mi się pić. Ciesząc się ciepłym jedzeniem i przyjemną atmosferą knajpy, doszliśmy do wniosku, że chyba najtrudniejszym, z całego kursu, był powrót po oblodzonym szlaku, mi to bardzo przypominało moje samotne wyjście na Babią Górę w grudniu, tym razem uniknąłem wywrotki. Zastanawiałem się jak to jest możliwe, że straciłem kontakt z Olą na przeszło 10 lat, za bardzo ją lubię, z drugiej strony moje życie było bardzo zakręcone, może lepiej to nawet lepiej, że mnie wtedy nie znała, postaram się nie powtórzyć więcej tego błędu.

Przebrałem buty na takie, które nadają się do prowadzenia samochodu, w wysokich salewach byłoby to równie wygodne, jak w butach narciarskich. Wsiadłem do środka i szybko okazało się, że wybrane miejsce było logistycznie bardzo dobre, niestety znajdowało się przy bardzo ruchliwej ulicy i przejeżdżające samochody, cały brud z niej, rzuciły na moją szybę i lusterka, widoczność była mocno ograniczona. Zjechałem na najbliższą stację, umyłem szyby i poszedłem kupić Oli gumę mamba, po drodze omal nie zginąłem pod kołami jakiegoś SUV’a, kierowca wycofywał mając gdzieś lusterka i kompletnie nie zwrócił uwagi na to, że jestem za nim. Teraz zaopatrzeni w owocową gumę i z dobrą widocznością, radośnie ruszyliśmy do domu. Radości nie trwała długo, gdyż od razu utknęliśmy w korku. Staliśmy w nim tak długo, że aż mnie zaczęły boleć łydki od zabawy sprzęgłem. Gdy tylko udało nam się w końcu ominąć zator i osiągnęliśmy jakąś rozsądną prędkość, po raz kolejny chciał mnie zabić miejscowy kierowca. Wyjechał z drogi podporządkowanej nie patrząc, czy ktoś jedzie, prosto pod moje koła. Dobrze, że hamulce mam sprawne i refleks jeszcze w porządku, strąbiłem go i w myślach zwyzywałem, gdybym nie jechał z Olą to pewnie wydzierałbym się z 10 min, ale przy niej jestem spokojny. Jadąc dalej, coraz bardziej zaczynałem tracić koncentrację, wypiłem całą wodę którą miałem pod ręką i jechałem dość automatycznie. Rose skrytykowała mnie za łamanie przepisów i niebezpieczną jazdę, miała rację. Co gorsza, gdy już wjechaliśmy do Krakowa popełniałem głupie błędy, nawet przy zmianie biegów. Odwiozłem Olę pod dom i ruszyłem z powrotem do siebie w nadziei, że niczego głupiego nie zrobię. Na szczęście udało się dojechać bez przykrych niespodzianek. Na miejscu przed snem wypiłem jeszcze ponad 3 litry wody. Jak widać, w górach poważnie się odwodniłem i nauką na przyszłość jest przyjmowanie znaczenie większej ilości płynów.

Podsumowanie dnia i wyjazdu. Po pierwsze i chyba najważniejsze, jeśli wybieramy się na kurs to musimy mieć swoją grupę, 5-6 osób, która prezentuje podobny poziom umiejętności i kondycji. W ten sposób instruktor będzie mógł dostosować zajęcia do zespołu i najwięcej się nauczymy. Kurs jest wymagający fizycznie, nie jest to obóz sportowy, ale warto się do niego przygotować kondycyjnie. Noclegi wybrałbym w Murowańcu, chociaż wychodzą nieco drożej, to według mnie warto zainwestować w wygodę. Obiady w schronisku nie są tanie, ale bez nich nie wyobrażam sobie szkolenia, i tak straciłem dość sporo na wadze. Polecam zabrać dobry termos i robić herbatę przed każdym wyjście. Zabrałem ze sobą za dużo ubrań, wystarczy jeden komplet górski i jeden do chodzenia po schronisku. Musimy mieć ze sobą podstawowe lekarstwa, chociaż aspirynę, czy apap. Bez kijków nie wyobrażam sobie szkolenia, warto zainwestować i mieć je ze sobą, ja za swoje zapłaciłem jakieś 80 zł. Przez cały kurs wspinamy się po lodzie i skałach, zjeżdżamy na tyłku po stromym stoku, chodzimy po zamarzniętych jeziorach. Najwięcej niebezpieczeństw spotkało mnie jednak w drodze powrotnej, uważajmy na siebie zawsze i wszędzie.

Pozdrawiam,

Ten, który to napisał

Ten wpis został opublikowany w kategorii Inne i oznaczony tagami , , , , , , , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *