Babia/Wietrzna Góra

Jakoś tak wyszło, że od października nie mogłem się za bardzo wybrać w góry. Czasem bywało tak, że miałem pracowity weekend, czasem nie miałem z kim iść, a samemu jakoś tak mi się nie chciało. Generalnie na kopce nie wchodziłem od bardzo dawna i zacząłem odczuwać głód przygody. Świąteczny nastrój najczęściej skłania nas do spędzania czasu z rodziną. W moim przypadku ułożyło się jednak tak, że nie dość że grono nie powiększyło się  w stosunku do codziennych bywalców, to jeszcze trochę uszczupliło, tym samym święta były mniej świąteczne od niedzieli, przynajmniej pod względem rodziny. Uznałem zatem, że w sumie jest to dobry okres na odwiedzenie Tatr. Niestety, jak zwykle wiatr wiał mi w oczy, tym razem ze sporą prędkością. Między granitowymi szczytami podmuchy osiągały do 130 km/h, do tego padał deszcz ze śniegiem. Nie było sensu wychodzić na wysokie szczyty, szukaliśmy więc alternatywy. Wspólnie z Olą zastanawialiśmy się nad Tatrami Zachodnimi, wycieczka przez Grzesia i Rakoń po Wołowiec, zejście do schroniska i najlepsza szarlotka w Tatrach. Uznaliśmy jednak, że lepiej będzie pojechać na Babią Górę. Gdy pogoda okaże się zbyt kiepska na wyjście w góry, jest przynajmniej bliżej domu, no i nie trzeba tak wcześnie wstawać w święta. Na pierwsze zimowe wejście w tym sezonie, najwyższy polski szczyt, poza Tatrami, jest odpowiednim miejscem.

Rose czekała na mnie pod domem o 6 00 rano, no dobra to ja czekałem na nią :). Zgodnie z obliczeniami amerykańskich naukowców, dojazd, do Przełęczy Krowiarki, powinien nam zająć około 2h, następnie dojście do szczytu kolejne 2h, kawałek do schroniska, grzaniec, powrót do samochodu i w domu powinniśmy być koło godziny 16, dzień zaplanowany idealnie.

Dojazd Samochodem – parking Przełęcz Krowiarki
Trasa
Czas 3h 30′
Długość trasy 9,1 km
Szczyty Sokolica 1367 m n.p.m.
Gówniak 1617 m n.p.m.
Babia Góra 1725 m n.p.m.
Pora roku Zima
Ocena trudności Strome podejście
Sprzęt dodatkowy kijki, raki
Opłaty Brak opłat

Ruszyliśmy powoli, alejami w stronę południa, korków nie było wcale, na ulicach pustki. Na Zakopiance ruch był mizerny i jechało się bardzo przyjemnie, obiecałem Oli, że nie będę się spieszył i pojedziemy bezpiecznie, dlatego jechałem dość powoli. Niestety gdy tylko skończyły się dwa pasy, przed nami pojawiła się cysterna z paliwem, która osiągała zawrotną prędkość 30 km/h. To była przesada nawet dla Ani_1. Dobijający był fakt, że gdy tylko udało mi się ją w końcu wyprzedzić, pojawiła się następna.

Całe szczęście, po zjeździe z zakopianki na drodze byliśmy już sami, można się było tego spodziewać zwłaszcza, że GPS prowadził drogami na których ledwo mieścił się mój peugeot. Ulice były wąskie i nieodśnieżone, jechałem powoli i ostrożnie, mimo tego na miejscu byliśmy przed godziną 8. Parking, na którym zaparkowałem w zeszłym roku, był zupełnie niedostępny, chyba że ktoś jest posiadaczem Marudera. Ten przy samym szlaku był praktycznie pusty, poza nami znajdowały się tam może ze 3 samochody. Zaparkowałem pod lasem, później zastanawiałem się po co tak daleko i czy uda mi się stamtąd wyjechać. Przebraliśmy się i  punktualnie o godzinie 8 byliśmy na szlaku.

Z początku planowaliśmy iść przez perć akademików, jednak Ola słusznie zauważyła, że pogoda jest kiepska, dodatkowym problemem było to, że się zupełnie do tego nie przygotowaliśmy i nawet nie wiedzieliśmy gdzie iść. Poszliśmy zatem standardowym czerwonym szlakiem bez udziwnień, przez Sokolicę i Gówniak, czyli dokładnie tak samo jak zrobiłem to rok temu, sam.

Warunki znacznie różniły się od tych sprzed roku. Schody były całkowicie zasypane śniegiem tak, że właściwie ich nie było, nie było też lodu i można było spokojnie wspinać się w zimowych butach(tym razem miałem salewy nie adidasy :)). Nie wrzucałem stali do plecaka, w zasadzie to nawet wody za wiele nie miałem, zaledwie jedną butelkę. Podejście szło mi zdecydowanie łatwiej niż ostatnio, pomimo tego, stromizna sięgająca aż do Sokolicy, daje się we znaki, dotarłem tam czerwony jak cegła, rozgrzany jak piec :). Przerwy nie zrobiliśmy zbyt długiej, jedynie zdążyłem poprawić paski w plecaku, Rose chciała napierać dalej, podoba mi się to w niej, nie ma narzekania, jest moc. Po przekroczeniu pierwszego szczytu idzie się znacznie przyjemniej, delikatnie pod górę między kosówką, która wyglądała bajkowo oblepiona lodem, niczym zatopiona w szkle. Im byliśmy wyżej, tym mniej naturalnych barier chroniło nas przed wiatrem, gdy wyszliśmy już na niczym nie osłoniętą grań w okolicach Gówniaka, powiewy były już bardzo silne, dodatkowo delikatny deszcz zamarzał na podłożu tworząc delikatna warstewkę lodu na śniegu, teraz to było w sumie bardzo wygodne, bo pozostawiało wyraźne ślady dzięki czemu można było łatwo odnaleźć drogę. Warunki były trudne, gęsta mgła silny wiatr i opady, przekonałem się, że faktycznie na Babiej Górze bardzo łatwo się zgubić. Powiedziałem Oli, że w takich warunkach jak będziemy na Kazbeku to bezwzględnie zawracamy, za duże ryzyko. Na Gówniaku jednak ponieśliśmy ryzyko, które było względnie akceptowalne.

Idąc szeroką granią napotkaliśmy na miejsca w których śnieg został przewiany odsłaniając oblodzony szlak. Zastanawiałem się czy nie jest to dobry moment na ubranie raków. Nie chciało nam się za bardzo tego robić i powolnym krokiem ostrożnie mijaliśmy takie połacie lodowe, aż do samego szczytu. Wiło tam naprawdę mocno i nawet kamienny wiatrochron niewiele pomagał. Z tego wszystkiego zapomniałem nawet zrobić pomiary wiatromierzem. Bazując na doświadczeniu myślę, że wiatr mógł sięgać 60 km/h, a w porywach nawet koło 80 km/h. Kolejnym plusem zamarzniętego deszczu było to, że wiatr nie odrywał śniegu z podłoża i nie strzelał nim po twarzy jak miało to miejsce na Mont Blanc. Wadą było to, że miałem oblodzoną brodę, Rose mi o tym nie wspomniała, zobaczyłem dopiero na zdjęciach w domu :).

Zrobiliśmy kilka zdjęć, na ich podstawie później stwierdziliśmy, że szczyt zdobyliśmy przed 10 00, czyli cała trasa zajęła nam niecałe 2h, przy takich warunkach uważam, że bardzo przyzwoite tempo. Z początku planowaliśmy zejść do schroniska wiatr jednak wiał akurat z tamtej strony i przy okazji istniało duże prawdopodobieństwo zgubienia szlaku. Postanowiliśmy ubrać raki i wrócić do samochodu, tą samą drogą. Przy zakładaniu półautomatów bez rękawiczek strasznie zmarzły mi ręce, na szczęście miałem w plecaku jeszcze łapawice myślę, że uratowały mi palce przed odmrożeniami.

Wracając w rakach poruszaliśmy się znacznie szybciej, tak szybko, że aż mi prawie gacie spadły i musieliśmy zrobić przystanek na poprawienie paska :). Później pognaliśmy równie szybko, ale nie tam gdzie trzeba, dobrze że Ola jest świetnym nawigatorem i podobnie jak w Pieninach w porę zauważyła mój błąd i szybko wróciliśmy na właściwe tory szlak. Po drodze do samochodu mijaliśmy sporo grupek zmierzających w przeciwnym kierunku, to znaczy dopiero wybierali się na szczyt. Dla mnie to dosyć dziwne, normalnie sam byłby znacznie wcześniej, ale przez święta nie chciało nam się wstawać, oni zaczynali wychodzić po godzinie 10 00. Trasa do samego samochodu było ośnieżona dlatego nie musieliśmy robić przerwy na ściąganie raków, dzięki czemu na dole byliśmy bardzo szybko. Bolały mnie trochę kolana ze względu na kontuzje których nabawiłem się grając w piłkę, na szczęście wszystko zmierza we właściwym kierunku i myślę, że niedługo przejdzie.

Docierając do samochodu szybko zauważyliśmy, że parking jest prawie pełny. Zastanawiałem się nawet przez chwilę czy mnie przypadkiem nie zastawiony i czy damy radę wyjechać, na szczęście była odpowiednia luka między autami. Przebieraliśmy się na tyle długo, że auto zdążyło się nagrzać i spokojnie mogliśmy pojechać na ciepłą herbatę. Umówiliśmy się na szczycie, że przez to, że nie poszliśmy do schroniska, musimy to sobie odrobić w jakimś zajeździe po drodze. Trafiliśmy do pierwsze w Zawoji znajdującego się zaraz przy stoku. Obsługa była przyjemna, ceny przystępne, jestem zadowolony :).

Po rozgrzaniu się w gospodzie, prowadzony GPSem, po drogach mogących spokojnie stanowić OS w rajdach samochodowych, bez korków dojechaliśmy pod mieszkanie Rose. Tym razem udało mi się nie zrobić niczego głupiego po drodze i nawet na nikogo nie nakrzyczałem, jestem z siebie dumny, bo od dawna z tym walczę.

Podsumowując, prawdopodobnie ostatnie górskie wyjście w tym roku, muszę uznać za udane. Pomimo ciężkich warunków osiągnęliśmy cel. Według mnie był to dobry trening przed znacznie bardziej wymagającymi górami i tak jak wspominałem wcześniej dobre rozpoczęcie sezonu zimowego. W przyszłym roku mam zamiar brać udział w Biegu na Babią, więc prawdopodobnie moja następna wizyta w tamtym miejscu skończy się wbiegnięciem na szczyt. Wkrótce wybieramy się na kilka dni w Tatry tam będziemy się przygotowywać do trudniejszych technicznie podejść, i zdobywać ciekawsze szczyty, oczywiście na ile pogoda nam pozwoli. Trzymajcie kciuki rok 2017 zapowiada się nawet ciekawiej niż 2016.

Pozdrawiam,

Ten, który to napisał.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Korona gór Polskich i oznaczony tagami , , , , , , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Jedna odpowiedź na „Babia/Wietrzna Góra

  1. Pingback: Babia/Wietrzna Góra | projektBlanc

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *