Kościelec w mroźny weekend

Dopiero początek roku, a ja zdobywam kolejne góry, można powiedzieć, że rok 2017 pod tym względem zacząłem z wysokiego C, mam nadzieje tak samo skończyć. Plany są jak zwykle ambitne. No bo jaka to satysfakcja przeskoczyć poprzeczkę zawieszoną na wysokości 50 cm, trzeba stawiać przed sobą takie cele, które są wyzwaniem i wymagają pełnego zaangażowania. Kolejną Tatrzańską przygodę zaplanowałem z Olą bardzo dawno temu, mniej więcej w październiku, wtedy też zarezerwowaliśmy noclegi w Murowańcu. Pech, a może szczęście, po prostu tak się złożyło, że akurat w tym samym terminie wypadło mi wesele w Zakopanem. Przez to musieliśmy trochę zmodyfikować plany i stały się one trochę bardziej leniwe. Kolejnym utrudnieniem była aura, akurat w ten weekend, który zaplanowaliśmy w całej Polsce temperatury były rekordowo niskie, a stopień zagrożenia lawinowego wynosił 3. Wstępnie chcieliśmy wejść na Świnicę, Kościelec, Kasprowy, Kozi Wierch. Ostatecznie ja byłem tylko na Kościelcu, nie oznacza to jednak, że brakowało mi przygód.

Po kolei, zaczęliśmy od planowania, przeglądu map i różnych prognoz pogody. Zgodnie uznaliśmy, że w piątek i tak za daleko nie dojdziemy, ze względu na aurę, najlepszym pomysłem będzie wyjechać tak, żeby do schroniska dojść przed zmierzchem, ewentualnie mieć jeszcze trochę słońca na mały spacerek. Umówiliśmy się na 10 rano. Przez cały dzień zastanawiałem się co może nam się przydać na tą wyprawę pod względem sprzętu technicznego, ponieważ do końca nie wiedziałem na co się ostatecznie zdecydujemy, zabrałem ze sobą wszystko, przez to plecak był dość ciężki. Nie wiedzieliśmy też, którą trasą dojść do schroniska. Możliwości są dokładnie cztery. Pierwsza i druga zaczynają się w Kuźnicach, można przejść żółtym szlakiem przez Jaworzynkę lub niebieskim przez Boczań. Trzecia opcja, to wyjazd kolejką na Kasprowy, a następnie zejście żółtym szlakiem do celu. Opcja, na którą się ostatecznie zdecydowaliśmy, prowadzi czarnym szlakiem, wzdłuż drogi prowadzącej do schroniska. Wybraliśmy to podejście ze względu na ciężkie plecaki, co jak się później przekonacie było nieco śmieszne :). Dodatkowym plusem tego rozwiązania, jest darmowy parking zaraz przy szlaku, w przypadku wszystkich poprzednich opcji, nieodpłatny postój jest dość daleko.

Dojazd Samochodem – parking Brzeziny
Trasa
Czas 8h 15′
Długość trasy 21 km
Szczyty Kościelec 2 155 m n.p.m.
Pora roku Zima
Ocena trudności Trudności techniczne przed szczytem
Sprzęt dodatkowy kijki, raki, czekan, kask
Opłaty Brak

Pod mieszkaniem Rose byłem oczywiście za wcześnie. Pojechaliśmy przez aleje, a później Zakopianką, aż do Pcimia, gdzie zdecydowaliśmy się zjechać z trasy, aby ominąć korki. Następnie przez Jordanów, Spytkowice i Jabłonkę, bez zatorów dotarliśmy do drogi, która przez Chochołów prowadzi do Zakopanego. Oczywiście trochę pobłądziliśmy, było bardzo ślisko, w jednym miejscu miałem przez to mały problem ze startem pod górkę przy kościele, w którym właśnie skończyła się msza. Ostatecznie jednak z małą przerwą na stacji, w celu uzupełnienia płynu do spryskiwaczy i pozbyciu się innych płynów, w innym miejscu, dotarliśmy bezpiecznie na miejsce. Na parkingu bez żadnego problemu znalazłem postój dla mojego porsche.

W samochodzi śmialiśmy się, że ludzie robią wielką aferę z tego, że temperatura spadła raptem do – 20 stopni. Wysiadając z auta przestało mi być do śmiechu, uznaliśmy, że lepiej będzie przebrać buty w środku i tak gniotąc się w małym pojeździe jakoś udało nam się ostatecznie przygotować do wędrówki.

Szliśmy sobie powoli drogą, która zgodnie z moimi przewidywaniami, była znacznie wygodniejsza niż latem. Śnieg pokrył bardzo niewygodne kamienne guzy, ktoś kiedyś wybrukował nimi drogę. Od samego początku mieliśmy problem z kijkami Oli, niestety zamarzła w nich woda, znajdująca się tam jeszcze prawdopodobnie od naszej wspólnej wycieczki na Babią Górę, nie dało się ich rozłożyć. Wspólnymi siłami daliśmy sobie radę z jednym, Ania_1 dużo czasu ostatnio spędza na siłowni i są efekty :). Trasa w zimie wygląda niesamowicie, drzewa pokryte śniegiem, wszędzie biało, przechodzimy przez drewniane mostki nad zamarzniętym strumykiem, jego nazwa to Sucha Woda, pewnie dlatego, że często zamienia się w lód. Po około pół godzinie dochodzimy do Psiej Trawki, wtedy zauważyłam, że mojej towarzyszce zamarzły włosy, wyglądała jak królowa lodu. Oczywiście zima nie była łaskawa również dla mnie, mi zmroziło brodę i wyglądałem jeszcze bardziej staro, niż na co dzień. Pośmiałem się trochę ze Śnieżki, porobiliśmy sobie zdjęcia i trzeba było zacząć zdobywać kolejne metry przed nocą. Idąc w górę zza drzew powoli wyłania się szczyt Żółtej Turni. Szkoda, że nie prowadzi na nią żaden szlak turystyczny, wierzchołek wygląda dokładnie tak, jak każde dziecko narysowałoby górę. Na pierwszy rzut oka wejście nie wydaje się zbyt trudne, wystarczyłoby poprowadzić trasę z Krzyżnych, aż na szczyt. Być może żyją tam jakieś zwierzęta, których TPN nie chce niepokoić zmasowanym atakiem turystów.

Chodzenie po lesie z ciężkim plecakiem, pomimo wspaniałego towarzystwa, po pewnym czasie zaczyna się robić męczące bardziej psychicznie niż fizycznie, zaczyna nam się po prostu dłużyć. Na szczęście zanim do tego doszło byliśmy już na miejscu. Zza zakrętu wyrosło nam schronisko. Ola zaproponowała żebyśmy przed wejściem do środka, podeszli sobie jeszcze pod Betlejemkę i zobaczyli co się zmieniło. Oczywiście nie zmieniło się nic, ale mogliśmy powspominać wydarzenia sprzed roku. No właśnie od czasu naszego poprzedniego wspólnego noclegu, w cieniu najwyższych Polskich gór, minął już rok, niewiarygodne jak ten czas szybko leci. W tym czasie bardzo dużo się wydarzyło, złego i dobrego, ostatecznie mam nadzieję, że wszystko prowadzi nas w dobrym kierunku. Wracając jednak do teraźniejszości, robiliśmy oczywiście zdjęcia, choć niestety widok przysłaniały chmury. Najważniejszym spostrzeżeniem jest jednak fakt, że zawiesił mi się telefon na aparacie(Sony Xperia XA), wtedy po raz pierwszy, jest to jasny sygnał do tego, że będę się musiał zabezpieczyć na taką ewentualność.

Udaliśmy się do schroniska odebrać rezerwację, umyć się i coś zjeść. Niespodzianką okazała się zniżka dla posiadaczy kart alpenverein, niestety jest to tylko 5%, dobre i to. Kupiłem porządny obiad, Ola swoją ulubioną zupę pomidorową(z rosołu z wczoraj) i przy mapach zaplanowaliśmy kolejne dni. Niestety nazajutrz miałem ślub, jedyne co mogłem zrobić do zejść do Zakopanego, Rose tymczasem miała wejść na Kasprowy. W niedzielę natomiast, chcieliśmy zdobyć Kościelec, ze względu na zagrożenie lawinowe, od strony Zielonego Stawu. Po zatwierdzeniu grafiku, kupiliśmy piwo i przegrałem dwa razy w szachy :(. Będę się musiał podszkolić, bo trochę kiepsko jak kobieta mnie bije :). Poszliśmy przygotować się na następny dzień, niestety współlokatorzy już spali, nie chcieliśmy im przeszkadzać, porozmawialiśmy jeszcze chwilę na korytarzu i poszliśmy spać. Nie było to zbyt łatwe, obsługa schroniska spodziewając się mrozów włączyła piece na pełną moc przez co w środku mieliśmy piekło Mordoru.

Zgodnie z przewidywaniami obudziło nas ogólne zamieszanie, zawiodłem się trochę na swoim telefonie(Sony Xperia XA), bo padła w nim bateria i budzik w ogóle nie zadzwonił. Zeszliśmy na dół do stołówki zjeść śniadanie. Jak zwykle bywa w schroniskach wrzątek był darmowy i w miarę dostępny mimo znacznej ilości chętnych. Zrobiłem sobie kaszę słodka chwila z migdałami, dla mnie jest to idealne górskie śniadanie, wystarcza naprawdę na bardzo długo. Ola jadła owsiankę, druga bardzo dobra opcja.

Około godziny 10 gdy nasyciliśmy żołądki oraz baterie telefonów, zebraliśmy się do wyjścia na mróz. Ola miała udać się na Kasprowy Wierch, ja miałem zejść na dół do samochodu. Nie brałem ze sobą w zasadzie niczego, do plecaka wrzuciłem tylko polar i latarkę. Nie śpieszyło mi się za bardzo, postanowiłem, że odprowadzę trochę Rose w stronę Zielonego stawu a później się rozdzielimy. Pogoda była idealna co dawało możliwość porobienia ładnych zdjęć. W momencie rozstania zrobiło mi się trochę smutno, niestety nie można być wszędzie równocześnie i czasem człowiek musi dokonywać wyboru. Droga w dół sprawiała mi jednak radość, drzewa przykryte śniegiem wyglądały pięknie. Cała dolina Suchej Wody jest bardzo bajkowa, a trasa banalnie prosta. Brakowało mi tylko bratniej duszy, chociaż czasem i samotność człowiekowi jest potrzebna.

Po około godzinie dotarłem do samochodu. Było bardzo zimno, co doskonale było widać na mojej oszronionej brodzie. Od razu spróbowałem odpalić silnik, zgodnie z przewidywaniami nawet nie drgnął. Miałem w bagażniku kable, więc spróbowałem kogoś zaczepić. Niedaleko stał akurat włączony samochód z ludźmi w środku. Spytałem o pomoc, pan nie wyglądał na zadowolonego i od razu próbował się mnie pozbyć mówiąc, że nie ma kabli. Na jego nieszczęście ja miałem. Połączyliśmy akumulatory i próbowaliśmy po raz kolejny odpalić. Po kilku nieudanych próbach widząc minę tego gościa postanowiłem, że dam mu spokój, niech już sobie jedzie. Zadzwoniłem po rodzinę, która podobnie jak ja miała mieć wesele w Zakopanem. Powiedziano mi, że zaraz ktoś po mnie przyjedzie, nie próbowałem już zaczepiać przypadkowych ludzi, po prostu czekałem. Było bardzo zimno, przykryłem się kocem, który miałem w samochodzie i ubrałem wszystkie możliwe ubrania. Nigdy w życiu nie było mi tak zimno, zacząłem się trząść i czułem jak mi drętwieją palce. Wysiadłem z samochodu i trochę pobiegałem. Później zacząłem robić pajacyki i ogólnie zachowywać się jak pies wypuszczony z bagażnika. W życiu tak nie zmarzłem, teraz już wiem co to znaczy mróz. To co przeżyłem na Mont Blanc, to była ciepła bryza w porównaniu z tym.

Po jakiś dwóch godzinach, przyjechał mój brat, przez chwilę próbowaliśmy odpalić peugeota, ale nie miało to sensu, a my nie mieliśmy czasu. Zabraliśmy akumulator, żeby podpiąć go pod prostownik i pojechaliśmy na ślub. Prawie całe wesele jeszcze miałem drgawki.

Odwieziono mnie z powrotem do Brzezin. Było ciemno, ale światło księżyca odbijające się od śniegu było na tyle jasne, że dało się iść bez latarki. Zacząłem się zastanawiać o słynnej sprawie ludzi uwięzionych pod Morskim Okiem. Myślę, że spokojnie mogli wrócić drogą do samochodu bez wzywania pomocy. Ja latarkę miałem włączoną proforma, podziwiałem nocne widoki. Było to ciekawe przeżycie, szedłem sobie zupełnie sam, w okolicy żadnej żywej duszy. Idąc samemu w dół w środku dnia, mogłem sobie poukładać myśli, w nocy jednak wolałbym mieć kogoś przy sobie. Wiedziałem, że Ola na mnie czeka w schronisku, napisałem jej szybkiego sms’a, żeby kupiła mi piwo póki jeszcze sklepik jest otwarty :). Tak naprawdę myślałem o tym, że w Jerozolimie uratowała mnie przed śmiertelnie groźnym niejadowitym wężem, tak jak ja ją uratowałem przed sarną na Mogielicy :). Bardzo fajnie byłoby ją mieć przy sobie w środku niczego, w mroźną noc. Na szczęście piękne widoki, które dawała bezchmurna księżycowa noc jakoś odpędzały ode mnie złe myśli i po mniej więcej godzinie byłem już w schronisku. Na wejściu wszyscy ludzie zamarli na mój widok, ktoś w końcu rzucił o Mikołaj przyszedł :), muszę zgolić brodę!

Bardzo szybko znalazłem swoją towarzyszkę, która wcale się nie ukrywała, siedziała na moim łóżku :). Dzięki temu, że byłem popędzany mrozem, przemyśleniami i lekkim strachem, na szczęście zdążyliśmy jeszcze na piwo :). Sms do Oli nie dotarł, warto było się śpieszyć :P. Opowiedziałem Rose swój zakręcony dzień, ona mi o wyjściu na szczyt. Powiedziałbym, że zdecydowanie bym się z nią zamienił, ale nie chciałbym, żeby ją kiedykolwiek spotkało, to co ja przeżyłem. Raczej wolałbym być z nią, a wydarzenia z parkingu gdzieś wykasował.

Szybko ustaliliśmy plan działania i tym razem położyliśmy się spać wcześniej, następnego dnia mieliśmy wyruszyć na szlak o godzinie 8 00, a naszym celem był Kościelec. Nie wiem czy byłem taki zmarznięty, czy schronisko jednak ograniczyło spalanie, ale tym razem temperatura była odpowiednia. Zasnąłem jak mój dziadek oglądając mecz :).

Wstaliśmy podobnie jak dnia poprzedniego, obudzeni ogólnym ruchem w schronisku. Jedząc śniadanie zastanawialiśmy się co ze sobą zabrać na górę. Finalnie Ola zdecydowała, że nie będziemy niczego zostawiać w schronisku i zapakujemy wszystko to, co ze sobą wzięliśmy. Było to o tyle zabawne, że wcześniej przez to, że mieliśmy ciężkie plecaki nie chciałem iść przez Jaworzynkę, a teraz z tym samym plecakiem wejdę na Kościelec :), co tam trening się przyda.

Wyszliśmy o godzinie 9 00, ubraliśmy na siebie uprzęże i raki, kaski i lina na razie zostały w plecaku, podobnie jak cały szpej, w rękach zamiast czekanów mieliśmy kijki, na szczęście, te dowcipne, należące do Rose zadziałały. Droga do wyciągu narciarskiego jest bardzo prosta, po drodze minęła nas grupka kursantów, która prawdopodobnia szła na trenig gdzieś w okolicę Zielonego Stawu. Po przejściu przez stok narciarski, szlak nie jest już tak fajnie wydeptany i pokonywanie kolejnych metrów staje się nieco trudniejsze. Czasami po zrobieniu kroku zapadamy się po pas w śniegu, a czasami zahaczamy rakami o wystającą kosodrzewinę, kwitując wszystko jakimś przekleństwem, oczywiście tak, żeby Ola nie słyszała. Po przejściu lekko pofałdowanego terenu w końcu zaczyna się strome podejście pod Karb, zajmuje ono mniej więcej 15 min i wysysa z nas całą chęć do życia. Na samej górze wita nas tabliczka z napisem “Szlak turystyczny bardzo trudny”, świetnie w końcu coś ciekawego. Ubraliśmy kaski, schowaliśmy kijki pod kamieniem i w ręce wzięliśmy czekany. Czas na poważne podejście.

Droga na szczyt jest stroma ale z początku niezbyt trudna. Idziemy trawersem po śniegu między kamieniami. Podejście wymaga raz na jakiś czas zatrzymania się w celu podziwiania widoków i złapania oddechu. Im wyżej byliśmy tym niestety wiatr stawał się silniejszy, zwłaszcza jak zbliżyliśmy się do lewej krawędzi stoku. Po pewnym czasie od wiatru strasznie zaczynały boleć mnie zatoki, oczywiście zachowałem to dla siebie, głęboko pod stalową skorupą twardziela:). Pod samym szczytem spotkaliśmy kilka osób powiązanych liną, pewnie też jakiś kurs zimowy, zabezpieczali się oni w najtrudniejszym miejscu na całym szlaku. Są to dwie skalne przeszkody wymagające wspinaczki. Przez chwilę zastanawialiśmy się czy nie związać się liną, ale finalnie nie chciało nam się. Jesteśmy strasznie leniwi. Krótkie kończyny Ani_1 trochę utrudniały dosięgnięcie do odpowiednich chwytów, na szczęście gibkość stawów i sprawność fizyczna pozwalają jej pokonać każdą przeszkodę i w końcu stanęliśmy na szczycie, dla naszej dwójki to był drugi szczyt w tym roku, a pierwszy wspólny.

Poza przenikliwym mrozem i zimnym wiatrem, pogoda była przepiękna, na niebie praktycznie nie było chmur, a powietrze było bardzo przejrzyste. Widok z Kościelca niesamowity, z góry mogliśmy zobaczyć skąd przyszliśmy, podziwiać panoramę Orlej Perci oraz przepiękne pokryte śniegiem Słowackie Tatry. Chcieliśmy porobić zdjęcia, ale mróz nas skutecznie przegonił. Niestety robienie zdjęć telefonem komórkowym wymaga zdjęcia rękawiczek, a przy takiej temperaturze palce szybko sztywnieją. Po raz kolejny zresztą mój sprzęt się zawiesił, zdecydowanie lepiej radził sobie samsung i iphone podczas wyprawy na Mont Blanc, gdybym miał tam ze sobą Sony to bym tego strasznie żałował.

Zejście było bardzo trudne zwłaszcza na początku, na szczęście udało nam się przekroczyć wspinaczkową części bez uszczerbku na zdrowiu. Schodząc po śniegu wolę się nie śpieszyć i ostrożnie stawiam stopy, przekonałem się kilka razy, że można się poślizgnąć w najbardziej niespodziewanym momencie. Przed samym Karbem, Ola mi gdzieś zniknęła za plecami, później opowiadała mi, że wpadła w głęboki śnieg i nie mogła się wygrzebać, a ja tego nawet nie zauważyłem! Taki ze mnie partner, przepraszam Cię, będę bardziej uważny. Na szczęście kijki leżały dokładnie w tym samym miejscu w którym je zostawiliśmy. Idąc z powrotem drogą do schroniska zastanawialiśmy się jak sobie ułatwić życie podczas mrozów. Mamy kilka pomysłów, które postaramy się wprowadzić w życie w przyszłości. Po przekroczeniu stoku narciarskiego, jak już byliśmy na ubitym szlaku, Rose chcąc ustąpić miejsca narciarzowi, znowu wpadła po pas do śniegu. Tym razem na szczęście byłem przy niej i pomogłem jej wyjść, okazała się być zadziwiająco lekka :).

Będąc w schronisku zadzwoniłem do rodziny, która miała przybyć z akumulatorem. Odpoczęliśmy chwilę i udaliśmy się z powrotem drogą do parkingu, dla mnie było to już 4 przejście tym szlakiem. Nie nudziło mi się na szczęście ponieważ weekend dostarczył nam sporo emocji. Pod samochodem stał już pojazd mojego ojca. Wrzuciliśmy akumulator i podłączyliśmy kable. Odłożyliśmy silnik butelkami z gorącą wodą, dopiero po godzinie szarpnęło moim 2 litrowym dieslem tak, że odbiło mi się oranżadą z pierwszej komunii, ale na szczęście w końcu zapalił. Wracając do domu musiałem się jeszcze zatrzymać na stacji benzynowej, żeby kupić wiśniową mambę, nie gasiłem silnika, ze strachu, że go znowu nie odpalę. Śliska droga i korki spowodowały to, że do Krakowa wracaliśmy prawie 4h, na szczęście nigdzie nam się nie spieszyło.

Podsumowując weekend nauczyłem się kilku rzeczy. Po pierwsze co to znaczy prawdziwy mróz i ile jestem w stanie wytrzymać. Po drugie, w takich warunkach w góry będę jechał busem, żeby się później nie męczyć z odpaleniem silnika. Po trzecie Kościelec jest bardzo przyjemną górą, Ola miała jak zwykle rację. Muszę się zastanowić na tym co zrobić z telefonem podczas mrozów. Muszę kupić dobry termos. Rose robi dużo lepsze zdjęcia ode mnie. Chodzenie w lesie po nocy jest przerażające.

Pozdrawiam,

Ten, który to napisał

P.S Wkrótce relacja z Koziego Wierchu.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Inne góry i oznaczony tagami , , , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Jedna odpowiedź na „Kościelec w mroźny weekend

  1. My partner and I absolutely love your blog and find nearly all of your post’s to be just what I’m looking for.
    Do you offer guest writers to write content available for you?

    I wouldn’t mind producing a post or elaborating on many
    of the subjects you write concerning here.
    Again, awesome web log!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *