Pingwin na Kozim Wierchu

W poprzednim wpisie wspomniałem, że w styczniowy długi weekend, razem z Olą, planowaliśmy wejść na Kozi Wierch. Niestety, ze względu na pogodę i inne zawirowania, porzuciliśmy ten pomysł i zdobyliśmy Kościelec, co oczywiście wcale nie jest gorszą przygodą. Nie udało się poprzednio, udało się za to dwa tygodnie później. Tym razem uznaliśmy, że podejdziemy od strony Doliny Pięciu Stawów. Razem z nami na wyprawę zdecydowała się też Ania_4 i Pingwin.

Wspólnie uznaliśmy, że dobrze będzie wejść na drogę około godziny 6 rano, tak żeby z asfaltu schodzić przy świetle słonecznym. Życie trochę zweryfikowało nasze plany i ostatecznie na szlak wyszliśmy o 6 30. Mały poślizg był spowodowany między innymi tym, że po drodze musiałem się na chwile zatrzymać, bo już nie mogłem wytrzymać :). Po raz kolejny, nocą jechało się bardzo przyjemnie. Tym razem, dzięki Rose, w trasie cieszyliśmy się zupełnie nowymi brzmieniami, pochodzącymi z odległego Izraela oraz z kraju, do którego mamy zamiar się niedługo wybrać, czyli z Gruzji. Muzyka ta zupełnie różni się od tej popularnej, lecącej w radiu, można powiedzieć, że Ania_1 sprawia, że poznajemy świat wszystkimi zmysłami 🙂 . Pomimo tego, że w górach jestem bardzo często, na Łysej Polanie, nie byłem gdzieś od października, kiedy to razem z Olą wchodziliśmy na Przełęcz pod Chłopkiem, wtedy jeszcze w warunkach letnich. Wspominam o tym dlatego, że wszystko się pozmieniało, w końcu remont parkingu został zakończony, wjazd znajduje się w zupełnie innym miejscu i przez chwile nie mogliśmy się w tym wszystkim odnaleźć. Ostatecznie niezawodna intuicja dziewczyn, pokierowała nas w odpowiednie miejsce. Cena bez zmian, 20 złotych za dobę.

Dojazd Samochodem – parking Łysa Polana
Trasa
Czas 9h 05′
Długość trasy 20.6 km
Szczyty Kozi Wierch 2 291 m n.p.m.
Pora roku Zima
Ocena trudności Technicznie prosty, stromy
Sprzęt dodatkowy kijki, czekan, raki, kask
Opłaty Parking – 20zł

Pomimo wczesnej pory przy samochodzie panował spory ruch, w obawie przed mrozem i ponownym problemami z odpaleniem diesla, uznałem, że przytrzymam włączony silnik jak najdłużej. Przy okazji oświetlenie drogowe, ułatwiało nam przygotowanie się do wyjścia. Niestety Ola po raz kolejny miała problem z kijkami, tym razem udało się je rozłożyć, ale nie dało się zablokować. Pech chciał, że akurat poprzedniego dnia wyjąłem z samochodu silvertape’a i kleiłem podziurawione rakami stuptuty, po całej operacji zapomniałem wrzucić jej z powrotem do samochodu. Niestety nie mieliśmy niczego czym dałoby się je zabezpieczyć przed samoczynnym składaniem, były totalnie bezużyteczne.

Przechodząc przez bramki, wczesną porą w środku zimy, oczywiście nie było nikogo kto pobierałby opłaty za wejście do parku. Przejście to znajduje się też w nieco innym miejscu i ogólnie wszystko wygląda zupełnie inaczej. Po przekroczeniu granicy TPN na szczęście sytuacja wraca do normy i idziemy już tą samą nudną asfaltową drogą w kierunku Morskiego Oka, na szczęście tym razem jest ona pokryta śniegiem, a mi towarzyszą dwie bardzo sympatyczne dziewczyny, nie mam co narzekać :). Rozmawiając i ciesząc się pięknym otoczeniem, nie zauważyliśmy nawet kiedy udało nam się dotrzeć do Wodogrzmotów Mickiewicza, kawałek za nimi zbaczamy z czerwonego szlaku, który zaprowadziłby nas pod same Rysy(pewnie większość ludzi podążających tą drogą nawet o tym nie wie). Wchodzimy na, trochę bardziej przypominający górskie wędrówki, zielony szlak, prowadzący do schroniska w Dolinie Pięciu Stawów. Mniej więcej w momencie, w którym opuszczaliśmy asfalt, słońce wstało, noc zamieniła się w dzień, temperatura nieco się podniosła, a wszystko wokół stało się jasne i wyraźne.

Z początku wąska ścieżka jest dość stroma i śliska, na szczęście szybko się wypłaszcza i staje się bardzo przyjemna, idealna na rodzinna wycieczke. Wszystko otaczają drzewa obsypane śniegiem i dolinka wygląda jak z bajki. Idziemy spokojnym tempem, po mniej więcej godzinie dochodzimy do miejsca w którym szlak zimowy różni się od letniego. Podczas gdy góry pokrywa śnieżny puch, przejście na skos, byłoby bardzo niebezpieczne, gdyż mogłoby spowodować lawinę, dlatego obchodzimy wierzchołek góry bez nazwy i do schroniska dochodzimy przez przedni staw. Nie ma się czego bać nowa trasa jest ładnie oznaczona wysokimi niebieskimi tyczkami. Problem stanowi jednak stromizna podejścia, w tym miejscu szlak jest nachylony pod sporym kątem, na szczęście schody wydeptane w lodzie i śniegu pozwalają na podejście bez raków. Co jakiś czas robimy sobie przerwę na złapanie oddechu, na szczęście o godzinie 8 00, po przejściu wspomnianego wcześniej stawu zza góry pokazało się wymarzone schronisko.

W środku, w końcu mogłem sobie pozwolić na śniadanie, przed wyjazdem nie chciało mi się jeść, a później nie było za bardzo kiedy. Z początku wzgardziłem kanapką oferowaną przez Olę, ale szybko przekonałem się do tego, że jednak chętnie ją zjem. Razem z pingwinem odpoczywaliśmy na drewnianych ławkach, popijając ciepłą herbatę zrobioną przez Rose i podziwiając widoki za oknem.

Wychodząc ze schroniska, około godziny 9 00, ubraliśmy raki, pozostawiając w rękach kijki trekingowe, czekany jeszcze były przywiązane do plecaków. Żeby dojść do Koziego Wierchu, musieliśmy wpierw przeprawić się przez jezioro, dokładnie przez Wielki Staw. Pod drodze jeszcze poprawiliśmy raki Ani_4, opóźniło to nieco nasz marsz, ale nigdzie nam się w sumie nie spieszyło. Po przejściu stawu, okazało się, że nie było to konieczne, co więcej dołożyliśmy sobie trochę drogi :).

Gdy  już doszliśmy pod Kozi Wierch, w końcu spakowaliśmy kijki i wyjęliśmy czekany, teraz miało się zacząć poważne podejście. Miało, dlatego, że było bardzo gorąco, około 7 stopnie na plusie i co chwilę zatrzymywaliśmy się, żeby zdjąć kolejne warstwy ubrań. Ja ostatecznie zostałam w koszulce termoaktywnej i kurtce texapore, a dziewczyny szły nago :). No dobra, nie wiem w sumie co tam na sobie miały.

Na podejście wybraliśmy grzbiet po prawej stronie od żlebu, wydawał się najbardziej stabilny i wygodny do podejścia. Idąc do góry co jakiś czas nogi zapadały się głęboko w śniegu, tak, że wpadałem po pas, alebo i głębiej w biały puch. Dodatkową trudnością była temperatura, która sprawiała, że śnieg się stawał bardzo lepki i kleił się do raków, antisnowy nie pomagały. Starałem się strzepywać wszystko z raków, ale musiałbym to robić w zasadzie po każdym kroku. Nogi przez to stawały się bardzo ciężkie, dodatkowo kolce nie do końca spełniały swoje zadanie. Mniej więcej w połowie drogi postanowiliśmy zrobić sobie małą przerwę, Ola wybrała jeden z największych kamieni jako punkt orientacyjny, widząc jak się zbliża mieliśmy dodatkową motywację do parcia naprzód. Niestety na miejscu okazało się, że dojście do niego nie jest wydeptane i trzeba było przekopać się przez wysoki śnieg. Byliśmy jednak zdeterminowani, nie wiadomo dlaczego, żeby się na niego wdrapać. Po kilku minutach byliśmy na jego szczycie i podziwiając widoki, odpoczywaliśmy pijąc ciepłą herbatę z termosu Rose.

Po około 15 minutach odpoczynku ruszyliśmy dalej, następny przystanek, szczyt. Teraz podejście stało się znacznie bardziej strome, miejscami musiałem nawet użyć rąk do chodzenia :). Po wdrapaniu się  na grań, przed nami pojawia się w zasadzie cały świat. Widok jest tak niesamowity, że zapominam o tym, że przed chwilą poziom mojego zdenerwowania, związany z klejącym się śniegiem, sięgnął prawie zaworu bezpieczeństwa i omal nie zacząłem rzucać przed siebie tym co miałem pod ręką. Wystarczyło już tylko przejść jakieś 200 m wąską granią i już byliśmy na szczycie, po drodze minęliśmy skiturowców, którzy zaczynali zjazd żlebem, będę musiał kiedyś spróbować tej aktywności. Idąc podziwiałem szczyty, które już zdobyłem i te, na które się wybieram. W końcu szczyt, ubrałem puchówkę, wyjąłem jedzenie i robiłem zdjęcia, nie musiałem na nikogo czekać, dziewczyny były tuż za mną, a pingwin w kieszeni :). Wejście od schroniska zajęło nam 3h, była godzina 12.

Zejście okazało się jeszcze gorsze od wejścia, śnieg teraz był już lepki jak ciasto na pierogi i zamiast nóg miałem kule śnieżne, dodatkowo co jakiś kawałek wpadałem w śnieg po pas. Dziewczynom szło nieco lepiej, są przy mnie jak gazele przy żelbetonowym klocu, ale też co chwilę się przewracały. Po jakiś dwóch godzinach męczarni w końcu byliśmy z powrotem w schronisku. Zamówiłem moje ulubione oscypki z żurawiną i napój izotoniczy, jak na takie warunki, mieliśmy ze sobą zdecydowanie za mało płynów.

Zejście ze schroniska było najprzyjemniejszą częścią wyprawy, zamiast męczyć się w rakach postanowiliśmy tak jak większość turystów, zjechać na tyłkach. Oszczędziło to sił i przysporzyło na świetnej zabawy, przy okazji my przypomnieliśmy sobie jak się hamuje czekanem, a Ania_4 mogła się czegoś nauczyć.

Podsumowując, pogoda była wspaniała i po raz kolejny wyjście w Tatry bardzo nam się udało. Kozi Wierch nie jest trudnym szczytem, nawet w zimie. Jest nieco wymagający, przez strome podejście, ale nie wymaga specjalnych umiejętności techniczny. Zapewnia niesamowite widoki, pewnie dlatego, że jest najwyższą górą leżącą w całości w Polsce. Z obydwoma Aniami, bardzo przyjemnie się spędza czas i myślę, że nawet jakbym był z nimi zamknięty przez tydzień w namiocie przez nieprzyjazne fronty pogodowe, jakoś bym sobie dał radę. To dobry prognostyk na przyszłość, przecież dążymy do dalszej ekspansji, nie tylko polskich szczytów. Cieszę się, że nasze grono powoli rośnie, jak to mówią, lepiej jak jest więcej.

Pozdrawiam,

Ten, który to napisał.

P.S. Przepraszam za opóźnienia, z pewnych względów, brakowało mi motywacji i czasu. Przed nami jeszcze wyprawa na Rysy i Świnicę, już wkrótce.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Inne góry i oznaczony tagami , , , , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *