TRIADA letnia

Właściwie od samego początku, kiedy tylko poznałem Karolinę, namawiała mnie na start w Letniej Triadzie Biegowej. Wyglądało to mniej więcej tak: Ej biegniesz z nami w triadzie? Nie wiem, zastanowię się. Dobra zapisałem się, ty to umiesz namawiać :). Później musieliśmy już tylko wspólnie przekonać Olę i Justynę. Po długich negocjacjach udało się je namówić na 11 km bieg w Pieninach. No właśnie, jeszcze nie powiedziałem czym jest triada. Otóż jest to cykl trzech biegów. Odbywają się one kolejno w Beskidzie Sądeckim, Pieninach i Gorcach, a wszystko trwa dwa dni. Do wyboru jest kilka dystansów i oczywiście możliwość startu w dystansach solo, jak i w całym cyklu. Ja z Karoliną zdecydowaliśmy się na najkrótszy dystans, czyli 50 km. Na początku 17 km, później 11 i na koniec 22.

Tyle słowem wstępu. Na miejsce, czyli do Krościenka dotarliśmy, moim porsche, w piątek, dzień przed biegiem. Zgarnąłem po drodze Karolinę i Justynę, niestety Ola miała dojechać do nas później, bo męczyła się na rowerze w Dolomitach. Wstępnie po pierwszym biegu, miałem po nią podjechać do Nowego Targu. Trochę się martwiłem, że nie zdąży na swój bieg, ale na szczęście finalnie była z nami dużo wcześniej.

Beskid Sądecki

Prognozy pogody były fatalne, cały czas miał padać deszcz. Niestety tak też właśnie było.    O godzinie 10 stanęliśmy do startu w pierwszym biegu, czyli 17 km Beskidzie Sądeckim. Odliczanie, 10, 9, 8, 7 itd, aż do 0 i ruszamy. Najpierw po trawie wzdłuż rzeki(Dunajec), później przebiegamy przez pole kempingowe, na którym czułem wspaniałą woń grillowanej kiełbaski i aż miałem ochotę podkraść ją komuś z rusztu. Następnie kawałek biegniemy asfaltową drogą, w miarę płasko, później już zbiegamy na polną błotną drogę.     I tu zaczyna się problem, nieustannie padający deszcz sprawił, że drogą płynęły potoki brązowej wody, a w miejscach, gdzie dało się postawić stopę było błoto. Nie dość, że ukształtowanie terenu było coraz bardziej strome, to jeszcze czułem się jak żużlowiec szukając jak najlepszej przyczepności,momentami jakiejkolwiek przyczepności. Warunki były trudne, ale jak się za chwilę miałem przekonać to jeszcze nie koniec problemów. Po pewnym czasie droga zmieniła się  górski strumień. Na początku starałem się omijać wodę po kamieniach, ale po tym jak kilka razy wpadłem po kostki do wody, uznałem że nie ma to sensu i po prostu biegłem środkiem rzeczki. Pozwoliło mi to to wyprzedzać ludzi w hurtowy sposób, nie szedłem gęsiego za najsłabszymi. Po pewnym czasie strumień się skończył i biegliśmy trawersem po stromym zboczu w lesie. Nie było to takie proste, ponieważ oczywiście było bardzo ślisko. Gdybym się przewrócił stoczyłbym się prawdopodobnie kilkadziesiąt metrów w dół, trzeba było uważać. Gdy już myślałem, że może uda mi się względnie suchą stopą dobiec do końca, okazało się, że bardzo się myliłem, znowu zaczął się strumyk i tym razem ciągnął się już prawie do samego szczytu. Niestety pod koniec podejścia trochę mnie przygasiło i znacznie zwolniłem. Na szczęście trwało to chwilę i na zbiegu już byłem pełen energii i szybkim tempem udało mi się dobiec do samej mety. Zbieg był miejscami bardzo błotnisty i niebezpieczny, dlatego, mając w perspektywie Gruzińską wyprawę na przestrzeni dwóch tygodni, starałem się zachować resztki rozsądku i biegłem ostrożnie, czasami nawet można powiedzieć, szedłem. Myślę, że czas miałem przyzwoity, zwłaszcza biorąc pod uwagę ciężkie warunki. Zmieściłem się w limicie z dużym zapasem, ponad godzinę. Starałem się przebiec jak najszybciej, miałem w końcu jechać po Rose do Nowego Targu, a fajnie by było przed tym trochę odpocząć i umyć się, zwłaszcza, że tego samego dnia był jeszcze 11 km bieg w Pieninach. Ostatecznie Ola dotarła do Krościenka sama, koło godziny 17, więc jak zwykle wszystkie obawy okazały się być bezpodstawne.

Pieniny

O godzinie 21 lekko zmęczony stanąłem na starcie kolejnego biegu, tym razem w Pieninach. Razem z Olą i Justyną postanowiliśmy stanąć trochę z tyłu, bo naszym celem było dobiegnięcie do mety. Po odliczaniu wystartowaliśmy i spokojnym tempem przebiegłem jakieś 500 m, później zaczynało mnie denerwować to, że co chwile ktoś mi wbiega pod nogi i znacznie przyspieszył, tym samym niestety zgubiłem dziewczyny :(. Na początku trasa przebiegała asfaltowymi drogami w okolicy Rynku, później wbiegaliśmy stromą betonową drogą na trawiastą polane i po około kilometrze szliśmy już bardzo wąską ścieżką, w której nie było w zasadzie żadnej możliwości na wyprzedzenie kogokolwiek. Jak Ola słusznie zauważyła, ludzie niestety szli tak wolno, że my w znacznie szybszym tempie wchodzimy na strome tatrzańskie szczyty, niestety niepotrzebnie traciłem czas, zwłaszcza, że dystans 11 km, nie wymagał, aż takiego oszczędzania energii, no trudno :/. Na szczęście po ciasnym przejściu było jeszcze jakieś 200 metrów podejścia szerszą błotnistą drogą, gdzie udało mi się w końcu wyprzedzić kilka osób, a później było coś co weryfikuje psychikę. Bardzo stromy zbieg po dość szerokie szutrowej drodze. Zły na to, że straciłem tyle czasu na podejściu zupełnie zapomniałem o Kazbeku i cisnąłem z góry tyle ile fabryka dała. Krzyczałem tylko do mijanych osób, którą stroną będę ich wyprzedzał, żebyśmy się przypadkiem nie zderzyli. Po ostrym zbiegu drogą, był jeszcze ulubiony fragment Rose, gdzie biegliśmy dobrze wykoszoną polaną, również z górki, było mięciutko i przyjemnie :). Po zbiegu asfaltem mijaliśmy nasze mieszkanko, później wzdłuż rzeki biegliśmy już do mety, a wtedy czekało nas jeszcze jedno kółko. Początek był bardzo przyjemny biegłem sam i trzymałem równe tempo, niestety na podbiegu dogoniłem kilka osób i sytuacja się powtórzyła. Czekałem na zbieg i znowu wyłączył mi się instynkt samozachowawczy, w ten sposób można naprawdę sporo nadrobić na górskich biegach. Na asfalcie pod domkiem czułem lekki kryzys, ale spokojnie, po w miarę płaskiej nawierzchni, dobiegłem już do końca, gdzie czekała na mnie Karolina. Wypiłem kubek wody i pomyślałem, że podejdę kawałek dopingować resztę załogi na trasie. Gdy zobaczyłem Olę, trochę ją dopingowałem, a później razem dobiegliśmy do mety, tym sposobem ja przekroczyłem ją dwa razy :). Chwilę później Justyna skończyła bieg i całą czwórką szczęśliwi wróciliśmy do kwatery.

Chrupek Biegowy. Lubię to zdjęcie, wyglądam na wysokiego 🙂

Gorce

Ostatnim etapem triady były Gorce, dla nas najdłuższy bieg, mniej więcej 23 km. Etap ten był dla naszej czwórki bardzo ekscytujący, ponieważ okazało się, że Karolina walczy o podium, po dwóch częściach była 3 i teraz musiała dać z siebie wszystko. Ponieważ Ola z Justyną nie biegły, a bardzo chciały zobaczyć jak wbiegamy na metę, musieliśmy sobie ustalić limity, żeby biedne nie musiały tam siedzieć nieskończenie długo. Karolina jest mocną dziewczyną i chciała się zmieścić w 2,5 h, ja uznałem, że 3h to będzie przyzwoity i realny czas. Przed startem musieliśmy zapakować wszystkie rzeczy i zwolnić pokój, dlatego wstaliśmy dość wcześnie, mniej więcej koło godziny 8, mi spało się bardzo dobrze, pewnie dlatego, że miałem za sobą ciężki dzień, a i towarzystwo przyjemne :). Zapakowałem się, ubrałem strój biegowy i powoli zanosiłem rzeczy do auta. Gdy miałem za sobą już te wszystkie poboczne obowiązki, usiadłem na krawężniku i czekałem na resztę krakowskiej ekipy. Siedząc tak zauważyłem, że z moimi butami coś nie gra, przyjrzałem się im dokładnie i niestety nie byłem zachwycony. Okazało się, że przez trudy biegania w ciężkich warunkach i lata, które miałem je na nogach, po prostu odkleiła mi się podeszwa i trzymała się tylko na połowie buta. Jedynym rozwiązaniem jakie przyszło mi do głowy, było przymocowanie jej trytytkami, miałem je na szczęście w samochodzie, co ciekawe dwa dni wcześniej przydały się do mocowania tablicy rejestracyjnej w peugeocie, trzeba je mieć zawsze przy sobie. Tym sposobem jeszcze przed startem wyglądałem zabawnie, mając jerzyka na nodze :). Poza obawami związanymi ze zmęczeniem, zastanawiałem się teraz czy przypadkiem nie zgubię gdzieś podeszwy i nie dobiegnę do mety w skarpetkach :/, Rose martwiła się czy nie ścisnąłem sobie nogi za mocno i mi nie uschnie :P.

Dobra wracając do biegu, przyszliśmy na start i to co zobaczyłem trochę mnie przeraziło, zaczynało się od bardzo stromego podbiegu. Ponieważ moim jedynym celem na tym biegu było dobiegnięcie do mety z butem na nodze i zmieszczenie się w 3h, nie pchałem się za bardzo do przodu. Na start czekałem w zasadzie na końcu stawki. Po odliczaniu i komendzie start wystartowałem sobie spokojnie, ale treningi sprintów po górkę, które robię sobie w Parku Jordana wyraźnie się przydają, bo szybko mijałem kolejnych biegaczy i na szczycie stromizny byłem pierwszy. Zaraz potem był zakręt w lewo i bardzo długi asfaltowy zbieg, tam już Ci którzy walczyli o medale mnie po kolei mijali, a ja starałem się trzymać spokojne tempo. Bałem się też trochę o to czy na takiej nawierzchni trytytki się nie przetrą i zostanę bez podeszwy :(. Po kilku minutach minęła mnie Karolina i wtedy widziałem ją po raz ostatni, w tym biegu oczywiście :). Chwilę pobiegaliśmy tak po asfaltowej drodze raz delikatnie w górę, raz w dół, później przeprawiliśmy się przez strumyk i już polną drogą o podobnej specyfice przebiegliśmy kilka kilometrów. Wiedziałem, że nogi mam zmęczone i czeka mnie długa droga, dlatego gdy tylko pojawił się jakiś bardziej stromy podbieg oszczędzałem się chodząc. Po pewnym czasie dotarliśmy do kulminacyjnego punktu trasy, czyli bardzo długiego podejścia, pod koniec stał znany nam pan, który przy każdym biegu wskazywał ludziom trasę. Powiedział, że jeszcze 400 m i zacznie się długi przyjemny zbieg. Czekałem na te słowa. Po drodze minąłem jednego z biegaczy, który wyraźnie osłabł. Powiedziałem mu, żeby się nie zatrzymywał, najważniejsze to iść, krok po kroku, powoli, ale do przodu. Poszedłem z nim kawałek, ale w końcu zostawiłem go z tyłu, na podejściu jestem dobry, w końcu przeszedłem już setki kilometrów w górach. No i po wszystkim zaczął się zbieg, usłyszałem z daleka dzwony w kościele, była godzina 12, została mi godzina, żeby zmieścić się w limicie, martwiło mnie to trochę, bo wiedziałem, że zbieg miał mieć mniej więcej 9 km. Nie chciałem zawieść Rose, obiecałem jej 3h. Po przebiegnięciu jakiś 10 min, nagle zacząłem tracić siły, tak jakby w baku zaczęło brakować paliwa. Po chwili na lekkim podejściu już ledwo szedłem, dogonił mnie chłopak którego wcześniej dopingowałem. Tym razem on pomagał mi, mówił: Stary jeszcze 3 km, tyle to normalnie robisz na rozgrzewkę, dasz radę. Chciałem, ale nogi były jak z waty, szedłem w zasadzie siła woli. Człowiek ten dał mi banana i pobiegł do przodu. Po zjedzeniu owocu, zmusiłem się do biegu, było to żałosne tempo, ale zawsze do przodu. Robiłem wszystko, żeby zmieścić się w zakładanym limicie. Po drodze mijałem fotografów, każdy mi mówił, że już nie daleko, żebym się uśmiechnął, bo zaraz będą następni :), dodało mi to dużo motywacji i siły. Po chwili chyba zaczął działać banan i do mety już dobiegłem w miarę normalnym tempem. Gdy na drodze pojawił się finalny zbieg, cisnąłem już prawie sprintem. Na metę wleciałem jak superman, niesiony radością zmieszczenia się w limicie, no i pierwszy raz w życiu ktoś na mnie na mecie czekał, to daje dużo energii :). Na zegarze wyświetlały się 2 godziny i 56 min, na styk :), banan uratował mój honor. Na mecie znalazłem człowieka który mi pomógł i wypiliśmy wspólnie piwo, rozdawali je zamiast izotoników :).

Podsumowanie: Triada bardzo mi się podobała, kocham góry i często biegam, jest to wspaniałe połączenie. Poza wysiłkiem fizycznym mieliśmy okazję podziwiać piękne widoki. Niestety pogoda nie dopisała i przez to biegi były bardzo trudne, zwłaszcza pierwszy w Beskidzie Sądeckim, błoto, strumienie, bardzo ślisko i niebezpiecznie. W sumie nikomu chyba nic się nie stało, co jest wręcz dziwne w takiej sytuacji, no poza paznokciem Karoliny, ale to mocna dziewczyna, przeżyje. Właśnie zapomniałem o najważniejszym, Karolina ostatecznie zajęła 3 miejsce w całym cyklu, czego szczerze jej gratuluję! Co dalej, mój Chrupek Biegowy wydaje się być zgrany i już zapisaliśmy się na następny bieg, tym razem trzy kopce w Krakowie, trzymajcie kciuki.  Aha jeszcze muszę podziękować oficjalnie Rose, za pożyczenie mi plecaka na ostatni bieg, ze swoim ogromnym 35l nie dałbym rady.

Pozdrawiam,

Ten, który to napisał.

P.S. Naprawiłem głowę Pingwinowi :), zajęło mi to tylko pół roku.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Biegi i oznaczony tagami , , , , , , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *