Wielka wyprawa, Großglockner i Mont Blanc

W końcu nadszedł ten dzień, dzień na który czekałem ponad pół roku, a być może całe życie. Wszystko spakowane, forma może nie wymarzona, ale czuję, że jestem gotowy, kondycyjnie jest bardzo dobrze, martwi mnie tylko ból kolana, towarzyszy mi on już od bardzo dawna i pewnie zostanie ze mną już na zawsze. Muszę nauczyć się z nim żyć, będzie mi przypominał wszystkie moje przygody(kolana nie mają ze mną łatwo, dlatego im wybaczam ☺). Czekam…

Dzień 1: Przejazd pod Grossglockner.

Położyłem się spać bardzo wcześnie, wiedziałem że droga będzie bardzo długa i męcząca. Nie mogłem spać, za dużo myśli. Poza sprawami związanymi z wyjazdem, doszły jeszcze prywatne rozterki. Leżałem z otwartymi oczami i gapiłem się w sufit, i tak nie wymyśliłem nic mądrego, a przy okazji się nie wyspałem, świetny układ. Wstałem o 8 i zjadłem śniadanie, tym razem nie serek tylko jajecznica. Jadałem ją zawsze przed zawodami, a teraz czekała mnie walka, z samym sobą i z potęgą natury. Z Kubą umówiłem się na 10, miał przyjechać do mnie, wypić herbatę, a potem razem mieliśmy jechać pod mieszkanie Marcina. Był o 9 ☺. Pojawił się wcześniej, bo akurat tak miał ułożone pociągi, dzięki temu było więcej czasu na zapakowanie auta, jak się później okazało, bardzo się przydał.

Moje rzeczy zajęły plecak 55l, miałem zamiar wnieść go na oba szczyty, oraz dużą wielorazową torbę na zakupy, było tam głównie jedzenie i ubrania “cywilne” na drogę, osobno miejsce zajmowały je szcze buty, kijki, czekan i kilka butelek z piciem. Kuba miał ogromny plecak jakieś 80l i mniejszy około 35l, do tego podobnie jak ja, szpej i buty. We dwójkę w samochodzie pomieściliśmy się całkiem spokojnie, duży plecak usiadł z tyłu, moje rzeczy spokojnie pomieściły się w bagażniku. Problem pojawił się jak podjechaliśmy po 3 kompana. 3 plecaki, dwa 55l oraz jeden taki szkolny, pewnie około 30l, do tego duża siata i masa szpeju. Pod blokiem Marcina przydała się gra w Tetrisa z dzieciństwa, byłem naprawdę dobry :). Myślę, że pakowanie samochodu zajęło nam co najmniej pół godziny, otwieranie bagażnika było zabronione, dopiero na parkingu pod Grossglocknerem! Przestrzeń w samochodzie zapełniliśmy w 100%, w życiu bym nie powiedział, że to auto jest w stanie tyle pomieścić.

Ruszyliśmy, z początku bardzo powoli i ostrożnie, bałem się, że zaraz zostawimy zawieszenie na progach zwalniających. Wjechaliśmy na obwodnicę Krakowa i mogłem sprawdzić jak auto poradzi sobie z takim obciążeniem, na szczęście rozpędzało się całkiem nieźle i szybko mogliśmy nadrobić straty czasu, spowodowane grą w tetrisa. Postanowiliśmy pojechać autostradą A4 przez Katowice, aż do Gliwic, tam zmienić drogę na A1, którą dojedziemy do granicy z Czechami. Na szczęście udało nam się uniknąć korków na bramkach i spokojnie wykonaliśmy plan. Postanowiliśmy zatankować na ostatniej stacji w Polsce i przy okazji kupić tam winiety. Jak się okazało, bardzo dobrze, że pod domem zalałem cały bak, gdyż paliwo na tej stacji było średnio o 60 groszy droższe. Zgodnie z tym, co udało mi się wyczytać w internecie poprzedniego dnia, ropa powinna być znacznie tańsza w Austrii niż w Czechach, na szczęście spokojnie uda nam się tam dojechać. Kupiłem winietę miesięczną na Czechy oraz tygodniową na Austrię w sumie kosztowało nas to 171 złotych.

Jadąc autostradami naszych południowych sąsiadów, szybko przekonałem się, że nie mamy co narzekać na nasze drogi. Jazda po nierównym asfalcie przypominała jazdę na koniu. Dodatkowo co chwilę ograniczenia pozwalały jeździć maksymalnie 100 km/h a częste remonty ograniczały prędkość nawet do 80 km/h. Prowadzenie samochodu w Czechach było bardzo trudne i wymagało maksymalnego skupienia, bardzo wąskie pasy obudowane z każdej strony niskim murkiem. Piękny zamek w Mikulovie, który mijaliśmy po drodze, trochę poprawił wrażenia, ale dalej kraj ten zaskoczył mnie bardzo negatywnie. Umówiłem się z Kubeuszem, że poprowadzę do Austrii, a gdy już tam wjedziemy na autostradę siądzie za kierownicą, żebym mógł nieco odpocząć. Zatrzymaliśmy się na przyautostradowej stacji paliw. Niestety paliwo było tam dość drogie, ok 1,29 EUR za litr, po zjeździe z autostrady mijaliśmy stacje, na których można było zatankować nawet poniżej 1 EUR za litr.

No właśnie wracając do drogi, jest niesamowita i chociaż po to żeby się nią przejechać warto wyruszyć na taką wyprawę. Otaczają nas niesamowite góry, co chwilę przejeżdżamy tunelami i półtunelami, do tego serpentyny i Zoll am See, niesamowity kurort z przepięknym jeziorem umiejscowionym w samym sercu gór. Sceneria przypomina Need For Speed. Zanim dotarliśmy do najtrudniejszego odcinka trasy, zaszło słońce i strasznie się rozpadało. Gdzieś, zaraz za płatnym tunelem (11 EUR za przejazd), doszło do najbardziej niebezpiecznej sytuacji z całej wyprawy. Zbliżaliśmy się do ostrego zakrętu ze znaczną prędkością, niestety koła wpadły w poślizg i ABS co chwilę odbijając uniemożliwił hamowanie. Widziałem już jak przelatujemy przez barierkę i znikamy w ciemności, gdzieś kilkaset metrów niżej. Na szczęście Kubie udało się jakoś wykręcić i poza zniszczoną psychiką, nikomu nic się nie stało. Jadąc dalej mijamy jeszcze szlaban znajdujący się przy wjeździe do Parku Narodowego. Jeśli jednak przejeżdża się tamtędy nocą, tak jak my, nie ma komu pobierać opłaty, która wynosi 10 EUR(trochę zaoszczędziliśmy ☺).

Około godziny 23 dojechaliśmy do miejscowości Kals am Großglockner i… nie wiedzieliśmy co dalej. Zatrzymaliśmy się pod jakimś kościołem i zaczęliśmy rozglądać po okolicy. I tym razem szczęście mi dopisało. Okazało się, że obok miejsca, w którym się zatrzymaliśmy, było coś w rodzaju informacji turystycznej. Budynek posiadał automatyczne drzwi otwierające się cała dobę, a w środku znajdowały się różne ulotki i mapki. Przeglądając jedną, szybko znalazłem drogę pod szczyt. Droga nazywała się Glocknerstraße(można się było domyślić), naszym celem natomiast było schronisko o nazwie Locknerhaus.

Niestety droga była wąska, bardzo stroma i kręta, nie pozwoliło to rozpędzić samochodu, obciążenie i brak chłodzenia powiewem powietrza, szybko doprowadziły do przegrzania silnika. Musieliśmy zrobić przerwę. Co ciekawe, kierowca, każdego mijającego nas pojazdu, pytał nas co się stało i czy może nam jakoś pomóc. Wyobrażacie sobie taką sytuację w Polsce? Po około 30 minutach chłodzenia jednostki napędowej, pojechaliśmy dalej, tym razem docierając już do celu. Byliśmy na dużym parkingu pełnym samochodów. Wiedzieliśmy, że rozbijanie namiotów w tym miejscu jest zabronione i grozi za to wysoka kara pieniężna. Szukaliśmy jakiegoś odpowiedniego miejsca ukrytego w lesie lub jakiś krzakach. Niestety po ciemku nic nam się nie udało znaleźć, nawet zwykłej ławki, na której byśmy się mogli ułożyć w śpiworach. Musieliśmy spać w aucie. Według mnie, gdyby ktoś zamontował kamerę i nakręcił to co wyprawialiśmy, żeby znaleźć wygodną pozycję, byłby to jeden z najzabawniejszych filmów jakie widziałem. Marcin z tyłu wyciągnął nogi pod sufit, ja swoje położyłem na kierownicy, gdy odwróciłem głowę, ostrze czyjegoś czekanu znajdowało się kilka centymetrów od mojego oka, Kuba miał najgorzej, musiał się przytulić do kierownicy.

Noc była nieprzespana i każdy z nas obudził się obolały. Widok, który zobaczyłem po wyjściu z auta dodał mi sił i zapomniałem o zmęczeniu. Nie mogłem się doczekać kiedy w końcu ruszymy na szlak…

Dzień 2 podejście pod Stüdlhütte.

Wstaliśmy bardzo wcześnie, gdzieś około godziny 6 rano, o ile w ogóle można powiedzieć, że spaliśmy. Koczowanie w aucie było bardzo męczące i szczerze mówiąc raczej czekałem na świt, niż spałem. Po przebudzeniu przestawiliśmy samochód w lepsze miejsce i zaczęliśmy powoli zbierać się do wyjścia. Gdy poszedłem za potrzebą fizjologiczną w krzaki, nieco się zdenerwowałem. Okazało się, że jakieś 15 metrów dalej niż udało nam się zajść nocą, znajdują się 3 ławki idealne do noclegu. Trudno, na przyszłość będę wiedział.

Rzeczy w plecakach były spakowane raczej niedbale, teraz trzeba było wszystko przepakować, tak aby zabrać sprzęt niezbędny na jedną górę, a nie dwie, specyfika Grossglocknera różni się od Blanca, nie każdą rzecz będę brał na oba szczyty. Byłem najsilniejszy z ekipy, postanowiłem więc zabrać najwięcej rzeczy, które będziemy dzielić. Oto co mniej więcej miałem ze sobą: śpiwór puchowy(niepotrzebny), bieliznę termoaktywną(koszulka na długi rękaw i kalesony), polar, bluzę, syntetyczną puchówkę, dwie pary skarpetek, czapkę, opaskę na głowę, buffkę, 2 pary rękawiczek, łapawice, gogle, okulary lodowcowe, apteczkę podręczną, gaz(500g + 200g), palnik, zapalniczkę, menażkę, kubek, nóż, niezbędnik, powerbank, kask, uprząż, linę 50 m, raki, czekan, 3x HMS, 5 karabinków, 6 taśm, 3 expresy, repę, stuptuty, 6 porcji żywności liofilizowanej(lyo expedition), 6 konserw, 3 chleby żytnie(pumpernikiel), 5 paczek orzeszków, ok 10 snickersów, 2l wody. Myślę, że ważyło to spokojnie ponad 20 kg. Do tego na sobie miałem koszulkę biegową, spodnie nieprzemakalne i kurtkę texapore, buty wysokogórskie i czapkę z daszkiem ☺. Aha i oczywiście w rękach jeszcze kijki trekingowe.

Udało mi się spakować całkiem sprawnie i później długo czekałem na swoich kolegów. Szwędałem się po okolicy, porobiłem kilka zdjęć i znalazłem przy okazji jeszcze kilka fajnych miejsc do spania. Najlepsze rozwiązanie znalazła węgierska para, która zaparkowała obok nas. Mieli oni starą skodę felicię kombi. Złożyli tylne siedzenia i wyłożyli cały tył samochodu materacem. Naprawdę im zazdrościłem. Po jakiejś godzinie łażenia w kółko podjadania, picia coli, w końcu wszyscy byli gotowi.

Ubrałem plecak, od razu poczułem się niższy o jakieś 10 cm, tak mnie przycisnęło do ziemi, przydały się te wędrówki z ciężarkami w plecaku. O godzinie 9 30 ruszyliśmy powoli w stronę schroniska Stüdlhütte, do którego według przewodników, powinniśmy dotrzeć w około 3h(z ciężkim plecakiem oczywiście nie spodziewałem się bicia rekordów), po drodze zatrzymując się jeszcze w Lucknerhütte. Z początku było bardzo prosto, szeroka wydeptana droga, przypominająca bardzo podejście pod Durbaszkę, albo końcówkę drogi pod Polanę Chochołowską. Pod koniec robi się nieco bardziej stromo i tętno podskakuje, ale wjeżdżają tam transportery, człowiek chcący zdobyć najwyższy szczyt europy, nie powinien się tego bać. Z początku szliśmy wszyscy razem, późnej Marcin uznał, że będzie sobie szedł sam powoli z tyłu, a na podejściu zostałem już sam. Czekałem na kompanów w schronisku popijając wodę i jedząc snickersa. Rzucił mi się od razu w oczy to brak jakiegokolwiek kosza na śmieci, nie było gdzie wyrzucić papierka(ciekawa polityka parku, zakłada, że turyści wyniosą to co przynieśli).

Około godziny 11:15 byliśmy już w komplecie. Chwila odpoczynku i ruszyliśmy dalej w górę. Droga z Lucknerhütte do Stüdlhütte była już zdecydowanie trudniejsza i zupełnie inna. Krajobraz bardzo przypominał mi brytyjski, szlak pasowałby idealnie do Snowdonii. Wąskie strome ścieżki pokryte ogromnymi kamieniami lub wykutym w skale przejściem, duże kamienne schody, jak przy podejściu pod Czarny Staw nad Morskim Okiem. Wszystko upiększała dodatkowo ogromna ilość wodospadów i strumyków. Niestety swoimi rozmiarami zdecydowana większość z nich biła na głowę naszą Siklawę :(. Kolejną atrakcją, na którą trafiamy zaraz za schroniskiem Lucknerhütte, dosłownie 10 minut drogi dalej, jest coś co przypomina Wodogrzmoty Mickiewicza. Stoimy na drewnianym mostku, pod którym ogromna masa wody, tworzy zespół przepięknych wodospadów. Na prawdę cała okolica jest tak cudowna, że nie miałem nawet czasu pomyśleć o tym jaki jestem zmęczony, starałem się objąć umysłem te wszystkie niesamowite widoki. Niestety podobnie jak przedtem i tym razem moim towarzyszom zaczynało przeszkadzać moje tempo i rozdzieliliśmy się. Na tym etapie nie jest to niebezpieczne, szlak jest prosty i zatłoczony, nikomu nic nie grozi, przy ataku szczytowym będziemy trzymać się razem. Wiedziałem, że przewagę nad resztą mam ogromną i postanowiłem się na chwilę zatrzymać, żeby poobserwować widoki, przy okazji dałem odpocząć barkom, które już zaczynały płonąć od ciężaru plecaka(a wierzcie lub nie akurat barki mam mocne ☺, trzeba być przygotowanym). Po około 10 min zaczęło mi się nudzić i poszedłem dalej do samego schroniska, samemu to jednak nie to samo, z Olą mógłbym tam siedzieć cały dzień. Do schroniska droga zrobiła się trochę bardziej stroma, ale bez problemu udało mi się tam dotrzeć przed godziną 13, oznacza to, że całą trasę pokonałem w czasie określonym w przewodnikach, pomimo bardzo ciężkiego plecaka, nie jest źle.

Wiedziałem, że na chłopaków przyjdzie mi jeszcze długo poczekać postanowiłem zatem nie marnować czasu i dowiedzieć się kilku rzeczy. Najpierw poszukałem dobrego miejsca na namiot, nie miałem go ze sobą więc nie mogłem go rozłożyć(namiot wnosił Kuba). Później udało mi się spotkać dwóch polaków którzy akurat wrócili ze szczytu, atak zajął im w sumie z zejście około 7h, jest to naprawdę dobry czas. Powiedzieli mi też, że nocleg w schronisku kosztuje 12 Euro jeśli ma się ubezpieczenie alpenverein, bez niego jak się Kubek przekonał 22 Euro.

Po pewnym czasie doczekałem się w końcu przybycia reszty zespołu. Ponieważ nocleg okazał się być całkiem niedrogi, a biwakowanie na terenie parku nielegalne i mogło skutkować wysokim mandatem, postanowiliśmy nocować na wygodnych łóżkach. Z jednej strony mnie to ucieszyło, zawsze lepiej spać w łóżku, niż w namiocie, zwłaszcza, że planowałem atakować szczyt nazajutrz rano, około godziny 6. Z drugiej strony wiedziałem, że niepotrzebnie nanosiłem się wiele kilogramów, na przykład śpiwór mógł spokojnie zostać w samochodzie(1,7 kg). Pomyślałem, że to był dobry trening przed Blanciem i uspokoiłem sumienie. Tym, którzy by się wybierali na Grosslockner, polecam nocleg w schronisku i lekki plecak, najlepiej zabukować wszystko wcześniej. Obsługa była bardzo przyjemna i świetnie mówiąca po angielsku, nie była jednak szczęśliwa z powodu braku wcześniejszej rezerwacji z naszej strony. Dodatkowo od razu trzeba rezerwować schowek, drewnianą szafkę zamykaną na klucz, nie kosztuje ona nic, daje się tylko w zastaw pod kluczyk 10 Euro, które oddają nam w chwili jego zwrotu.

Po załatwieniu wszystkich formalności, była gdzieś godzina 15, postanowiliśmy się zdrzemnąć, a później zrobić sobie coś do jedzenia na kuchence turystycznej. Gdy już znudziło mi się leżenie w łóżku, spytałem po cichu Kuby, tak aby nie obudzić chrapiącego obok Marcina, czy idziemy jeść? To było magiczne słowo które wyrwało ze snu Wygasa, odpowiedział “Tak”, zanim Kubeusz zdążył zrozumieć co do niego mówię. Niestety w schronisku nie ma nigdzie miejsca, w którym można używać otwartego ognia. Na szczęście jacyś nasi poprzednicy ułożyli z kamieni wiatrochron, który idealnie nadawał się do postawienia w nim butli z palnikiem. Wodę nabraliśmy do butelek z łazienki, w Stüdlhütte  jest to możliwe. Przy silnym wietrze woda w menażce gotowała się długo, ale w sumie nie mieliśmy nic innego do roboty, biegaliśmy tylko do łazienki po dostawę płynu i zalewaliśmy kolejno żywność Liofilizowaną i herbatę. Postanowiłem wypróbować potrawę meksykańską firmy Lyofood. Zalałem worek wrzątkiem w środku znalazłem jakiś mały woreczek z czymś w środku, pomyślałem, że to jakaś przyprawa i wrzuciłem wszystko do środka mieszając intensywnie. Po zjedzeniu wszystkiego, znalazłem na tym woreczku napis “Do not eat”☺. Na razie jeszcze żyję, myślę, że producenci mogą spokojnie usunąć to ostrzeżenie, nikomu nic nie grozi, chyba że to ja jestem jakiś nieśmiertelny☺. Jedzenie było bardzo dobre, smakowało jak świeżo zrobione, w sumie nawet mnie to zaskoczyło, spodziewałem się gumowego posiłku bez smaku, jak na stołówce w podstawówce. Zmartwiło mnie tylko jedno, z nadmiaru czasu zacząłem czytać etykietę produktu i poza bezglutenowością, niepokojąca była kaloryczność, jeśli ma być to substytut obiadu to porcja nie może mieć mniej niż 400 kcal, zwłaszcza na wyprawie górskiej, będzie redukcja :(.

Po wieczerzy przygotowaliśmy się do wyjścia, wszystkie, niepotrzebne rzeczy, zostawiając we wcześniej wspomnianym schowku i na półkach w holu. Byliśmy gotowi, około godziny 20 położyliśmy się spać. Chciałem doładować sobie jeszcze telefony przed wyjściem na wszelki wypadek, ale wszystkie kontakty, których jest bardzo mało, były zajęte, prąd jest bardzo dużym problemem w wyprawach górskich, na szczęście oszczędzałem telefony jak mogłem i jeszcze sporo energii w nich było(kontaktowałem się tylko z bazą w Krakowie, skąd czerpałem informacje o pogodzie). Leżąc w łóżku po głowie chodziły mi smutne przemyślenia. Byłem z Marcinem w Tatrach zachodnich w czerwcu i wtedy zrezygnował z podejścia na Wołowiec ze mną, byłem na szczycie sam. Odstawał wyraźnie kondycyjnie i miał nad sobą popracować przed wyprawą. Po tym co zobaczyłem tego dnia nie byłem pewny, czy da radę wejść z nami na szczyt. W związku z tym, czułem, że na szczyt będę szedł z niedoświadczonym Kubą, a najbardziej doświadczony z nas, osoba na której pomoc liczyłem albo się wycofa, albo znacznie spowolni atak :(. Miałem nadzieję, że jak zwykle przesadzam i następnego dnia z lekkim plecakiem wszystko będzie zupełnie inaczej wyglądało. Zasnąłem…

Dzień 3: Großglockner atak szczytowy.

Wyjście zaplanowaliśmy na 6 00 rano, budzik ustawiłem na godzinę 5. Poprzedniego dnia z nudów położyliśmy się spać koło godziny 18, plecaki były spakowane, wszystko gotowe do ataku. W nocy i tak praktycznie nie spałem, z jednej strony, przeszkadzało mi chrapanie Marcina, z drugiej strony, jakiś tam stres przed pierwszym alpejskim podejściem był, a z trzeciej, co chwilę ktoś się budził i zaczynał swoje podejście, robiąc przy tym sporo hałasu. W jednym pomieszczeniu w schronisku Stüdlhütte nocuje pewnie spokojnie około 20 osób. Tak czy siak, byłem wyspany i pełny energii, bardzo rzadko mi się to zdarza gdy wychodzę w góry. Na śniadanie poszedłem sobie na stołówkę, tym razem nie miałem serka, zaspokoiłem pragnienie inny bardzo dobrym źródłem białka, czyli tuńczykiem z puszki. Do tego zjadłem trochę chleba żytniego. Może teraz powiem dlaczego na śniadanie jem zawsze źródła białka, są one wolniej przyswajalne od węglowodanów dając tyle samo energii z jednego grama, ok 4 kcal, przy okazji białko daje większe uczucie sytości i dłużej nie czujemy głodu, olej w którym pływał sobie tuńczyk daje dużo energii i jest też dłużej przyswajalny. W skrócie śniadanie będące połączeniem tłuszczu i białka daje nam dużo energii rozłożonej w dłuższym czasie, węglowodany dają dużo energii w krótkim czasie, stąd zawsze w góry biorę batony i cukierki. Dodatkowo przy długotrwałym wysiłku fizycznym bez źródła białka następuje zjawisko, a właściwie proces, zwany katabolizmem mięśniowym, polega on na tym, że organizm uzupełnia braki białka zjadając własne mięśnie.

Dobra dość o jedzeniu, bo robię się głodny☺. Około godziny 6 00 byliśmy gotowi do wyjścia. Plecak był zdecydowanie lżejszy niż przy podejściu. Na sobie miałem: buty wysokogórskie, grube skarpetki odprowadzające pot, termoaktywne kalesony(cienka wersja), koszulkę termoaktywną na długi rękaw, bluzę, kurtkę oraz spodnie texapore, stuptuty, rękawiczki windstoper, opaskę na głowę oraz kask. W plecaku: rezerwowe rękawiczki, łapawice, czapka, kurtka puchowa, buffka, okulary lodowcowe, gogle, czołówka, apteczka, krem z filtrem, uprząż, 3 hmsy, 5 karabinków, 5 taśm, 6 expresów, repa, raki, czekan, 1,5l wody z magnezem, 50m liny(pojedyncza lina dynamiczna), kilka snickersów, orzeszki z karmelem. Wiem, że takie wymienianie sprzętu może być nudne, ale jak się przekonałem później niektórym może się przydać.

Ruszyliśmy w stronę szczytu, na początku trzeba wdrapać się na grzbiet, który zasłania nam wierzchołek(ze schroniska jest on niewidoczny). Podejście jest dość proste, delikatnie pod górę wydeptaną ścieżką między kamieniami, mniej więcej tak jak na trzydniowiański wierch. Momentami trzeba zrobić wyższy krok na jakiś kamyk czy skałkę, ale nie jest to specjalnie wymagające ani trudne. Wejście na grzbiet zajmuje jakieś 20-30 min. Niestety okazało się za trudne dla Marcina i stwierdził, że podejdzie z nami pod lodowiec, a dalej zostawi nas samych, bo będzie opóźniał niepotrzebnie marsz, tym samym moje przypuszczenia się sprawdziły. Będę musiał iść sam z niedoświadczonym Kubą, spoko dam radę. W rezultacie wiedziałem, że nie mogę popełnić nigdzie błędu, bo o ile ja zaasekuruje Kubeusza, to nie mogę liczy na to, że on przyasekuruje mnie. Czyli w sumie lepiej dla mnie by było iść samemu, zwłaszcza przez lodowiec, na skale zawsze zatrzymałbym się jakoś na przelotach.

Po wdrapaniu się na szczyt podejście do lodowca to kilka minut, oczywiście pogubiliśmy się trochę po drodze, ale ostatecznie dotarliśmy do pierwszych lodów. Spotkaliśmy tam sympatyczną parę starszych Austriaków, która towarzyszyła nam w wędrówce do samego końca, raz my ich mijaliśmy, a raz oni nas. W tym miejscu przy wielkiej skale trzeba było ubrać odpowiedni sprzęt. Na początku ubraliśmy uprząż, kask i raki, na tym etapie czekan jeszcze nie będzie potrzebny, nie będziemy się też związywać liną, bo trochę jej szkoda, lód jest pomieszany ze skałą i kamieniami. Ubieranie się trochę nam zajęło, zrobiliśmy zdjęcie i ruszyliśmy w stronę szczytu. Droga jest wyraźnie widoczna, setki ludzi przed nami nią szło i wydeptali idealne ścieżki. Niestety szybko okazało się, że coś jest nie tak, Kubie co chwilę spadały raki, taka sytuacja jest niedopuszczalna i bardzo niebezpieczna. Postanowiłem sprawdzić co jest nie tak i zgodnie z moimi przypuszczeniami, okazało się, że ma źle ustawioną długość raków względem butów. Niestety jego raki nie miały tak prostego systemu ustawiania długości, jak w moich i trzeba było odkręcić śrubkę. Bałem się, że przez taką głupotę trzeba będzie odwołać atak i niepotrzebnie stracimy dzień. Byłem też zły na siebie, że nie sprawdziłem tego wcześniej wiedząc, że Kubeusz może nie być do końca świadomy w jaki sposób to ustawić. Na szczęście miałem ze sobą nóż ratunkowy, którym udało mi się odkręcić śrubkę, a następnie odpowiednio wyregulować raki. Od tej pory do końca wyprawy już nie spadły. Niestety przez całą tą zabawę straciliśmy sporo czasu.

Na początku lodowiec jest pokryty licznymi kamieniami, gdzieniegdzie trzeba przekroczyć wąską szczelinę, do której lepiej nie wpadać, bo dna nie widać.Przejście jest jednak proste i niezbyt męczące, idziemy w zasadzie po płaskim. Po pewnym czasie mijamy krainę lodu i skał idąc już po lodowcu pokrytym śniegiem. W tym momencie należy się związać liną, gdyż pod śniegiem mogą się kryć niewidoczne szczeliny, do których możemy niestety wpaść. Zrobiliśmy krótką przerwę na skrócenie liny, postanowiłem, że bezpiecznie będzie zachować dystans ok 17m. Związaliśmy się, zamieniliśmy kijki na czekan i ruszyliśmy pod górkę. Postanowiłem, że będę prowadził, żeby nadrobić trochę czasu. Umowa była taka, że jak Kuba będzie potrzebował przerwy, szarpnie linę. Tym sposobem trzymaliśmy dość dobre tempo i jeszcze przed końcem lodowca dogoniliśmy naszych znajomych staruszków. Przyznam szczerze, że podejście po ciężkim śniegu jest dość wymagające fizycznie, dodatkowo światło słoneczne odbijające się od jego powierzchni sprawia, że robi się gorąco.

Na końcu lodowca zaczyna się via ferrata, którą z małą przerwą na śnieżną wspinaczkę idziemy aż do schroniska Erzherzog Johann Hütte. Na początku postanowiłem prowadzić i raz na jakiś czas zakładałem przeloty, nie wiedziałem jak Kuba sobie poradzi, dlatego wolałem, żeby było jak najbezpieczniej. Po przejściu pierwszej grupy lin uznałem jednak, że dodatkowa asekuracja nie jest potrzebna i rozwiązaliśmy się. Ja poszedłem dalej bez asekuracji, tak jak na orlej perci, Kuba natomiast używał pętli i karabinków jako lonżę. W pewnym momencie dochodzimy do grani na której z obu stron mamy przepaść. Widok jest niesamowity, niestety przestraszył on nieco Kubeusza i długo musiałem go przekonywać, że dalsza droga jest bezpieczna. Z jednej strony mamy skalny mur, a z drugiej nawet w przypadku upadku, nie spadniemy daleko. Zresztą, całą drogę mamy ładnie poręczowaną stalowymi linami. Najpierw szedłem razem z Kubą, ale jakoś mi za szybko szło i błyskawicznie się od niego oddaliłem, ostatecznie poczekałem na niego pod Schroniskiem. Ważną informacją dotyczącą  Erzherzog Johann Hütte, jest brak wody w kranie. Nie mamy jak nabrać płynu do butelek, czy bukłaka, można jedynie dokonać zakupu mineralki, która kosztuje 6 EUR. Na tej wysokości nie ma też żadnych strumyków, jeśli chcemy zdobyć szczyt, musimy zabrać ze sobą, albo wodę, albo pieniądze.

Oczekiwanie na Kubę strasznie mnie znudziło, łaziłem w kółko robiłem zdjęcia, porozmawiałem nawet z jakimś Niemcem. Pewnie, gdybym miał komponenty, to wybudowałbym w tym czasie helikopter i wleciał na szczyt. Po zjedzeniu snickersa, orzeszków i wypiciu półlitrówki wody, w końcu pojawił się Kubek. Od razu po wkroczeniu na teren schroniska oznajmił mi, że dalej nie idzie. Twierdził, że nie ma siły i nie da rady. Powiedziałem mu, że nie będziemy tam biegli, nigdzie nam się nie spieszy i wyjdziemy sobie powoli. Dalej twierdził, że nie pójdzie i żebym szedł sam. W końcu powiedziałem mu, że jak on nie wejdzie, to ja sam też nie będę mógł, a wtedy delikatnie mówiąc będę zły, bo zasuwałem na to od grudnia. Nikt nie chciałby żebym był zdenerwowany, rzadko mi się to zdarza, ale wtedy przenoszę góry i gryzę stal. Przypomniałem sobie jak Ola z chorobą radziła sobie dzielnie w Tatrach i znowu zaczęło mi jej brakować. Na poważne góry musimy się wybierać ze sprawdzonymi i pewnymi ludźmi.

W końcu po około półgodzinnych negocjacjach udało mi się namówić kompana na kontynuacje wyprawy. Uprzedzając komentarze, nie ryzykowałem jego życia, wiedziałem, że da radę, po prostu nie wiedział co to jest zmęczenie. W momencie gdyby faktycznie było źle, zawrócilibyśmy. Kuba zostawił w schronisku zbędne obciążenie i poszedł dalej bez plecaka. Ja miałem ze sobą cały sprzęt i w ten sposób ruszyliśmy na szczyt. Zaraz za schroniskiem zaczyna się śnieżne podejście. Wszystkie chmury rozwiał wiatr i promienie odbijające się od śniegu sprawiły, że zrobiło się bardzo gorąco. Na wszelki wypadek posmarowałem się grubą warstwą kremu i ściągnąłem opaskę z głowy. Pomimo tego, na podejściu lało się ze mnie. Zacząłem też odczuwać delikatne symptomy wysokościówki i zrobiło mi się trochę słabo. Szybko się męczyłem i podejście zrobiło się trudne. Na szczęście gdy minęliśmy płat śniegu i zaczęliśmy część wspinaczkową, wszystko wróciło do normy. Do tej pory nie wiem czy tak naprawdę przyczyną gorszego samopoczucia była wysokość, czy nagły wzrost temperatury.

Gdy dotarliśmy do szczytowej części góry, gdzie zaczyna się wspinaczka skalna, natrafiliśmy na spore kolejki. Góra zabezpieczona jest pionowymi słupkami, na które owijamy linę. Duża ilość schodzących z góry turystów, sprawiła, że praktycznie przy każdym takim przystanku musieliśmy chwilę poczekać. Polecam zabrać ze sobą taśmę i karabinki, w ten sposób czasami łatwiej się zabezpieczać, gdy wysokość słupka jest za duża. Po dobrej godzinie, powolnej wspinaczki, doszliśmy w końcu do tak zwanego małego szczytu. Trzeba z niego zejść do malutkiej wąskiej przełęczy. Ma ona maksymalnie 50 cm szerokości i z obu stron przepaść, której końca nie widać, długość jej to ok. 4 metry. Zanim jednak tam zeszliśmy, musieliśmy czekać aż cała wycieczka zejdzie ze szczytu. Było to około 30 osób. Stałem w dość wąskim miejscu, praktycznie na palcach. Każda osoba, która mnie mijała musiała się nie wiem czemu odwrócić i trącała mnie plecakiem. Stałem na palcach, trzymając się jedną ręką skały i czekałem dobrą godzinę na możliwość kontynuacji podejścia, do tego co chwilę mnie ktoś trącał, żeby mnie jeszcze dobić, Kuba powiedział, że nie wejdzie na pionową ścianę którą mamy przed sobą. Na szczęście ostatecznie udało mi się go przekonać.

Gdy już wszyscy zeszli ze szczytu mogliśmy ruszyć dalej. Przejście z małego szczytu na główny zajmuje mniej niż 15 minut. Gdy już zobaczyłem charakterystyczny krzyż, ścisnęło mi trochę gardło. Teraz ja zacząłem spełniać marzenia 🙂 . Byliśmy tam o godzinie 13 00. Dzięki oczekiwaniu na poprzedzającą nas grupę, wszystkie chmury zniknęły i ostatecznie na szczycie mieliśmy niesamowite widoki, będąc tam tylko we dwójkę. Mogliśmy spokojnie nacieszyć się sukcesem, narobić zdjęć i nakręcić filmiki. W tym momencie byłem najwyżej w swoim życiu, oczywiście nie licząc samolotów. Pewnie z Olą wypiłbym piwo na szczycie, a z Kubą nie wypiliśmy nawet wody. Posiedzieliśmy jakieś 15 minut i zaczęliśmy wracać.

Grossglockner, szczyt!

Schodząc ze szczytu minęliśmy znajomą parę Austriaków, pozdrowiliśmy ich, gratulując zdobycia szczytu i poszliśmy dalej. Przy zejściu postanowiłem, że będę szedł jako drugi, mając pod kontrolą Kubę, spokojnie asekurując go liną. Sam szedłem bez zabezpieczenia. W pewnym momencie schodząc ze skały, nie mogłem znaleźć oparcia dla nogi, w końcu ośliznęła mi się ona i straciłem chwyt odpadając od ściany. Wykręciło mnie w powietrzu i spadłem z około dwóch metrów na plecy. Na szczęście plecak zamortyzował uderzenie i w zasadzie niczego nie poczułem, był to jednak najbardziej niebezpieczny moment całej wyprawy. Nieco później grupka cwaniaków, nie mogła poczekać 5 min, jak zejdziemy z najtrudniejszego kawałka, czyli tej pionowej ściany i wpychając się omal nie stanęli mi rakami na ręce. Kuba na końcowym etapie zeskoczył na wąską grań, o której wspominałem, a za jego plecami stał jeden ze wspomnianych wcześniej niecierpliwców. Brakło dosłownie centymetrów do tego aby obaj polecieli w przepaść. Naprawdę nie rozumiem czemu ludzie są tacy bezmyślni. Dalsza podróż po skalnej grani upłynęła na szczęście bez przygód. Dopiero gdy schodziliśmy po śniegu zaczęły się problemy. Mokry śnieg nie chciał odchodzić od antisnowów i przez to co chwilę się ślizgaliśmy. Ja lądowałem kilka razy na tyłku, Kuba zaś zjechał około 10 metrów w dół, hamując czekanem. Śnieżne przejście strasznie nas zmęczyło i zrobiliśmy sobie około pół godziny przerwy pod schroniskiem.

Kuba zebrał wszystkie swoje rzeczy i ruszyliśmy dalej. Via ferratą poszedłem bez zabezpieczenia, Jakub tak jak poprzednio, zabezpieczał się pętlą. Zajmowało mu to dużo więcej czasu więc postanowiłem, że poczekam na niego przy lodowcu. Związaliśmy się tam ponownie liną i powoli schodziliśmy na dół. Strasznie niewygodnie schodziło mi się po śniegu, dlatego nie forsowaliśmy tempa, mieliśmy już szczyt zaliczony, nigdzie nam się nie śpieszyło. Niestety pod koniec lodowca strasznie zaczęło padać. W deszczu dotarliśmy już do stałego lądu, gdzie zdjęliśmy raki. Niestety trochę znowu pobłądziliśmy między skałami. Traciliśmy czas moknąc w zimnym deszczu. Gdy dotarliśmy do granicy grzbietu na szczęście znaleźliśmy w końcu szlak do schroniska i prostą drogą wróciliśmy już do mety. W tym czasie Wygi zamówił nam już nocleg na kolejną noc. Moglibyśmy wprawdzie zejść do samochodu, ale szczerze mówiąc byłem zmęczony i było już dość późno. Całe atak zajął nam około 10h i na miejscu byliśmy około godziny 18. Dodatkowy nocleg na wysokości 2800 m, dawał nam też lepszą aklimatyzację przed Blanciem.

Przed pójściem do łóżka wysłałem zdjęcia ze szczytu do bazy, czyli do Oli :). Uspokoiłem rodzinę i rozwiesiłem mokre rzeczy. Zrobiliśmy sobie kolację z liofiliozwanej żywności. Tym razem postanowiłem, że spróbuję bigosu, ale już bez tej torebki, której nie wolno jeść :). Szczerze mówiąc był bardzo dobry, to jedzenie mogę z czystym sumieniem polecać. Zastanawialiśmy się trochę z Marcinem, czy takie ryzykowne dania jak bigos, czy potrawa meksykańska to dobre rozwiązanie na górskie wyprawy. Nie wiem czy to mój stalowy żołądek, czy jedzenie, ale nie odczuwałem żadnych nieprzyjemności, można jeść!

Podejście pod Grossglockner jest prostsze niż myślałem. Są momenty wspinaczkowe, ale nie specjalnie trudne. Problemem są duże kolejki pod szczytem i szczerze mówiąc nie wiem kiedy najlepiej wyjść, żeby je ominąć. Zawiodłem się na moich kompanach i to poważnie. Wiedziałem już na 100%, że Marcin nie wejdzie ze mną na Mont Blanc. Kuba po tym jak musiałem go namawiać na Grossie nieskończoną ilość razy, był bardzo niepewny. Od tej pory wiedziałem, że mam duży problem i prawdopodobnie będę musiał szukać sobie kogoś na miejscu. Psychikę miałem mocno obciążoną i najgorsze, że przez problemy komunikacyjne nie miałem z kim porozmawiać. Z jednej strony wiedziałem, że jest ciężko, ale nie mogłem zniechęcać kolegów. Ciągle liczyłem na Kubę, w nim jedyna nadzieja. Z takimi trudnymi przemyśleniami poszedłem spać…

Dzień 4: 4 Zejście z Großglockner i przejazd do Chamonix-Mont-Blanc.

Jeszcze przed snem nastraszyliśmy dwóch Polaków, wybierających się na szczyt trasą wspinaczkową Stüdlgrat, na której trudności sięgają III, III+.

Powiedzieliśmy im, że Wygas strasznie chrapie i nie da się z nim spać, zresztą zgodnie z prawdą :). Byli tym tak poruszeni, że biegali po całym schronisku szukając możliwości zmiany pokoju, nas pytali z 15 razy dlaczego śpimy w schronisku, w sumie nie wiem czego się spodziewali, że powiemy, ok to idziemy na dół nocą? Ostatecznie zostali z nami i słychać było, że nie są najszczęśliwsi z tego powodu.

Wstałem gdzieś koło godziny 9 00, od razu zabrałem ze sobą ładowarki i telefony i zacząłem szukać jakiegoś wolnego kontaktu. Z prądem na wyprawach są strasznie duże problemy. Ostatecznie udało mi się znaleźć tylko jedno wolne gniazdko i podpiąłem tam swój podstawowy aparat, który był już totalnie rozładowany. W samochodzie wprawdzie miałem gniazdko od zapalniczki, ale trzeba pamiętać, że jedzie nas trzech i każdy chciałby trochę telefon podładować, skontaktować się z rodziną, czy chociażby porobić zdjęcia. Dodatkowo kierowaliśmy się GPSem z telefonu Marcina, a on wymagał sporo energii. Podczas gdy moi towarzysze jeszcze spali, zdążyłem coś zjeść i zacząłem się powoli pakować, zwijałem linę, upychałem śpiwór w pokrowcu. Teraz już wiedziałem, że Wygi jest fizycznie słaby, więc postanowiłem nawrzucać do swojego plecaka tyle ile mi się uda z tych rzeczy, na które się zrzucaliśmy, czyli np. liofilizowaną żywność. Niestety, jak zwykle po zejściu z góry byłem strasznie rozkojarzony i chyba z 5 razy wszystko wypakowywałem, żeby sprawdzić, czy niczego nie zapomniałem. Ostatecznie spakowałem sobie głęboko do plecaka wszystkie koszulki i musiałem wracać na dół z gołą klatą, albo w polarze.

Po przebudzeniu chłopaków niestety okazało się, że ktoś sobie zabrał Marcinowi sandała. Przekopaliśmy całe schronisko i nigdzie nie było nawet śladu kapcia. Wygi pobrał ze schroniska numery ludzi, którzy z nami spali i wysłał im smsa z zapytaniem, czy przypadkiem nie zabrali go ze sobą. Po kilku dniach niektórzy odpisali, niestety nikt go nie miał. Nie sądzę, żeby ktoś zabrał sobie jednego buta z premedytacją, chyba że jakiś jednonogi złodziej. Może kogoś tak zdenerwowało chrapanie Marcina, że nie wytrzymał i wyrzucił go za okno. Według mnie w całym tym bałaganie, ktoś go przypadkiem zapakował, a później już mu się było głupio przyznać.

Po jakiejś godzinie poszukiwań zebraliśmy się w końcu i zaczęliśmy powoli schodzić. Po drodze czułem ból kolan, byłem jeszcze zmęczony po ataku szczytowym. Gdzieś kawałek za sporym wodospadem, przy którym siklawa to dziecięca konewka, udało mi się zobaczyć, a nawet sfotografować świstaka. Robią one niesamowicie dużo hałasu i już wiem skąd ich nazwa. Dalej na szlaku nie działo się w zasadzie nic ciekawego, wygląda on tak samo jak idąc w drugą stronę, dlatego jak wybieram się w góry to staram się robić kółka, a nie chodzić wahadłowo tą samą trasą, Ola ma czasem do mnie o to pretensje, mówiąc że ja zawsze muszę robić wszystko na raz.

Do samochodu dotarłem razem z Kubą, pozbieraliśmy wszystkie śmieci, przepakowaliśmy plecaki i poukładaliśmy wszystko jak najlepiej się dało, tak żeby mieć w miarę wygodną podróż. Po zebraniu wszystkich odpadów do worka, poszedłem szukać kosza na śmieci. Znalazłem jeden jedyny na całym parkingu, niestety był on taki mały, że wór się do niego nie mieścił, położyłem go więc na pokrywce i ledwo to zrobiłem… od razu dostałem ochrzan po niemiecku. Oczywiście nic nie rozumiałem, chciałem spytać gościa, co mam w takim razie zrobić z tymi śmieciami, widać było, że jego angielski jest na poziomie mojego niemieckiego i rozmawialiśmy jak głuchy z niemową. W końcu zdenerwowany wziął mój pakunek i gdzieś polazł. Tym sposobem pozbyłem się problemu.

Plan był taki, że pojedziemy do jakiegoś MacDonalda na obiad, taka tradycyjna wieczerza po zdobyciu szczytu. Później chcieliśmy znaleźć jakiś camping, w którym byśmy mogli w końcu się wykąpać i przespać. Niestety, jak to mawia mój kolega, życie depcze wyobraźnie. Jadąc w stronę Francji mijaliśmy Zoll am see, jest to przepiękny kurort Austriacki, będąc w okolicy nie mogliśmy go ominąć. Zjechaliśmy pod jeziorko otoczone górami, szkoda, że pogoda nie była najlepsza, ale i tak nacieszyliśmy oczy wspaniałymi widokami. Zjazd z obranego kursu spowodował to, że ominęliśmy przy okazji wszystkie MacDonaldy po drodze :(. Kolejnym ważnym punktem naszej wycieczki, miała być tania benzyna. Po wyjeździe z Austrii, zarówno w Szwajcarii jak i Francji jest ona znacznie droższa. Tym sposobem poza obserwacją wspaniałych gór, które w Austrii są wszędzie, staraliśmy się znaleźć złote łuki i tanią stację.

W końcu zupełnie przypadkiem natrafiliśmy na obiad, w Austrii burgery były bardzo dobre, nie wiem, czy to dlatego, że byłem już strasznie głodny, czy po prostu mają dobre menu, ale jadłem z trzęsącymi się uszami. Chcieliśmy na miejscu podładować trochę telefony, niestety nigdzie nie znaleźliśmy kontaktów. Po zaspokojeniu głodu, następnym celem była stacja i camping. W końcu udało nam się zatankować za jakieś 1,06 EUR, czyli w sumie całkiem tanio. Z noclegiem było trochę gorzej, znaleźliśmy jakiś, ale strasznie drogi. W sumie za rozbicie namiotu i trzy osoby chciano od nas prawie 50 EUR. Uznaliśmy, że w takim razie jedziemy bezpośrednio do Chamonix i tam się prześpimy w cieniu Mont Blanc.

Jadąc dalej zapłaciliśmy jeszcze 9,50 EUR za tunel gdzieś pod koniec Austrii, kupiliśmy winietę do Szwajcarii, niestety sprzedają tam tylko roczne za 40 EUR. Ograniczenia prędkości, w krajach Europejskich, najczęściej pozwalają jeździć autostradami do 120 km/h, w Austrii i Szwajcarii dodatkowe restrykcje związane z tunelami znacznie spowalniają podróż. Gdzieś w środku nocy musieliśmy wjechać na bardzo stromą i usianą serpentynami przełęcz świętego Bernarda. Niestety i tym razem biedny peugeot zaczął się gotować i musieliśmy się gdzieś zatrzymać. Stanęliśmy na parkingu i szybko z Marcinem uznałem, że w sumie jest to dobre miejsce do rozbicia namiotu. W Szwajcarii jest to prawdopodobnie nielegalne i kosztuje kupę pieniędzy, ale mieliśmy nadzieję, że gdy dojdzie do konfrontacji z policją, zrozumieją, że mieliśmy problemy z silnikiem i coś musieliśmy przecież zrobić. Podczas gdy zaczęliśmy składać namiot, obok nas przejechało jakieś BMW, zatrzymało się na chwilę, kierowca na nas popatrzył i pojechał dalej. Kuba od razu powiedział, że on śpi w aucie. Uznaliśmy z Wygasem, że w sumie to świetna wiadomość, będziemy mieli więcej miejsca, no i namiot nam się nie zsunie ze skarpy:), jak się Kuba będzie wiercił to kto wie, czy nie wybije biegu :).

Następnego dnia wstaliśmy bardzo wcześnie, około 5 30, chcieliśmy zebrać namiot i ruszyć dalej, jeszcze przed świtem, tak aby uniknąć problemów. Udało nam się spakować wszystko w jakieś 15 min i szybko ruszyliśmy dalej. Na szczęście bez żadnych problemów dotarliśmy do Chamonix. Niestety było jeszcze bardzo wcześnie i całe miasto było wymarłe. Nie było kompletnie nic do roboty, zatrzymaliśmy się pod Carefourem i pospaliśmy jeszcze trochę w aucie. Sklep otwierano o 8 rano, razem z Marcinem byliśmy tam pierwszymi klientami, kupiliśmy świeże pieczywo, wędlinę i ser, tym sposobem zjedliśmy prawdziwe śniadanie mistrzów, po raz pierwszy na całej wyprawie.

Czytając liczne sprawozdania z wypraw na Mont Blanc wszędzie przewijał się nocleg w campingu w Les Houches. Niestety nikt nie napisał, gdzie dokładnie znajduje się to legendarne miejsce. Pojechaliśmy więc do wymienionej wcześniej miejscowości i zaczęliśmy kręcić się w kółko. W końcu wymyśliłem, a skręcę sobie tutaj w lewo i cudownym zrządzeniem losu trafiliśmy na camping. Naprawdę mam bardzo dużo szczęścia w tym roku. W porównaniu z noclegami w Austrii był on bardzo tani, za samochód, 3 osoby i namiot zapłaciliśmy 21 EUR. Wbrew temu co przeczytałem w internecie, pani z obsługi świetnie mówiła po angielsku i spokojnie można się było z nią dogadać. Dodatkowym plusem tego miejsca jest możliwość podładowania sprzętu elektronicznego, wystarczy zostawić pani aparat z ładowarką, a później się po niego zgłosić, oczywiście skorzystaliśmy z tego od razu. Mając możliwość kąpieli w ciepłej wodzie, nie zastanawiałem się długo i od razu wszedłem pod prysznic. Wyprałem też szybkoschnące ubrania i rozwiesiłem na specjalnie do tego przygotowanych belkach.

Czyści i pachnący pojechaliśmy pozwiedzać Chamonix. Jest to malutkie miasteczko z bardzo pięknym centrum. Wszystko można spokojnie obejść w niecałą godzinę. Zaskoczyło mnie najbardziej to, że w rzeczce przepływającej przez sam środek starówki, uprawiany jest rafting 🙂 . Kupiłem na miejscu kartkę, którą wysłałem później pewnej osobie(miała być tam ze mną, ale życie depcze wyobraźnię), pan był bardzo miły i nawet pożyczył mi długopis, żebym mógł wszystko napisać na miejscu, niestety jestem idiotą i nie zabrałem ze sobą adresu, został w namiocie. Kartka będzie wysłana już po zdobyciu szczytu.

Po powrocie do namiotu, spakowaliśmy dokładnie plecaki na najważniejszą wyprawę. Poznaliśmy też pana Edka, miał on 80 lat i postanowił, że na urodziny wejdzie sobie na najwyższy szczyt Europy! Był tam już raz, 20 lat temu, chciałbym w tym wieku być w jego formie. Idąc dalej tropem spotykania ludzi, spotkałem tam też swojego kolegę z liceum. Siedziałem z nim przez 3 lata w jednej ławce, jakoś nie mogliśmy się od lat na piwo umówić, tymczasem wpadliśmy na siebie na końcu świata:). Schodził on właśnie z MB, niestety przez silny wiatr musieli wycofać się przy Valocie. Przekazał mi kilka istotnych informacji, które mi bardzo pomogły, jedną z nich było to, że w schroniskach nie ma wody i nawet nie ma się co wygłupiać z noszeniem ręczników. Umówiliśmy się na spotkanie w Krakowie i pojechał dalej gdzieś w Dolomity.

Poszedłem do samochodu porobić sobie notatki z wyprawy. Oto co wtedy napisałem:

“ Wiem, że Wygas nie da rady. Niestety Kuba nasłuchał się różnych historii  i czuję, że też się wycofa. Istnieje duża szansa, że nie spełnię marzenia 🙁 . Strasznie żałuję, że nie ma ze mną Oli. W przyszłości będę uważniej dobierał skład.”

Położyliśmy  się spać wcześnie, koło godziny 19. Obok nas liczna grupa Polska świętowała sukces, nie przeszkadzało mi to, odcięło mnie jakby ktoś wyjął wtyczkę.

Dzień.5: Podejście pod Tête Rousse

Od samego początku, odkąd powstał ten blog, cel był tylko jeden, wejść na Mont Blanc. Poświęciłem temu w zasadzie każdy dzień, trening, planowanie, różne wycieczki górskie, czy starty w biegach. Na siłowni osiągnąłem swoje rekordy życiowe, sam się bałem swojego odbicia w lustrze, w biegu na 10 km, życiówka, półmaratony w przyzwoitym czasie, można powiedzieć, że fizycznie jestem najmocniejszy w życiu, być może nawet mocniejszy niż wtedy, gdy startowałem na Mistrzostwach Polski Seniorów. I teraz nadszedł ten dzień, zaraz wyjdę z namiotu, dopakuję plecak, wsiądę do samochodu i wreszcie wyruszę na przygodę życia. Pomimo wielu przeciwności losu, których nawet nie będę wymieniał, wiem, że nic mnie nie powstrzyma. Jedyną przeszkodą nie do przebicia jest potęga natury, załamanie pogody w górach wysokich bywa śmiertelnie niebezpieczne, na szczęście prognozy są idealne. W czasie podejścia pod Tête Rousse słonecznie, następny dzień cały w deszczu, świetnie w końcu trzeba zrobić rest day i trochę odpocząć przed atakiem, kolejny dzień znowu pięknie, najlepszy moment do zdobycia szczytu. Musimy tylko działać zgodnie z planem i liczyć na to, że prognozy się nie zmienią.

Plan był taki: na szlaku będziemy o godzinie 7 00, oczywiście ja na to naciskałem, chłopaki chcieli iść nieco później, według mnie lepiej mieć zapas, na wszelki wypadek. Wstaliśmy o godzinie 5 00, trzeba zebrać namiot, dopakować plecaki, zjeść śniadanie i podjechać na parking w Les Bettières(4088 Route de Bionnassay, 74170  Saint-Gervais-les-Bains, Francja), jakieś 40 km, powinno to zająć mniej więcej godzinę. Stamtąd zgodnie z planem, podejdziemy jakieś 400m w górę do stacji Col de Voza kolejki Tramway du Mont-Blanc, a następnie wzdłuż torów dojdziemy do Schroniska Nid d’Agile, z którego już pieszym szlakiem aż do Tête Rousse. Przynajmniej tak zakładał plan, bardzo trudny fizycznie dzień, z ciężkim plecakiem ponad 1800 m w górę.

Oczywiście, życie szybko zdeptało nasze wyobrażenia i wszystko poszło niezgodnie z planem :(. Zaczęło się od tego, że po spakowaniu wszystkiego, zjedzeniu szybkiego śniadania i odpaleniu silnika, już mieliśmy wyjeżdżać, gdy okazało się, że szlaban jest zamknięty. Podszedłem więc do recepcji, była zamknięta, otwarte od 7 00. Nie mogąc wyjechać z parkingu, musieliśmy czekać godzinę na obsługę. Zjedliśmy w tym czasie porządne śniadanie, nabraliśmy wody tam gdzie się dało, rozmawialiśmy o głupotach, i pluliśmy sobie w brodę, że nie wpadliśmy na to wcześniej, mały szczegół, który zrujnował cały plan. Przecież można się było dogadać z obsługą, zaparkować na zewnątrz, albo przynajmniej pospać dłużej, wszystko trzeba brać pod uwagę.

Gdy w końcu pojawiła się pani, silnik był już ciepły, my najedzeni, po otwarciu szlabanu ruszylibyśmy z piskiem opon, gdyby nie fakt, że parking był żwirowy :). Tak czy siak wystrzeliliśmy jak z procy i pognaliśmy w stronę zachodzącego słońca, no dobra było jeszcze rano, w stronę parkingu. Z początku poruszamy się drogami ekspresowymi i nawet kawałkiem autostrady, jedzie się dosyć szybko i bez problemów, trzeba tylko uważać na fotoradary. Później zjeżdżamy już na wąską krętą drogę, prowadzącą przez małe wioski. To nie jest jeszcze najtrudniejszy kawałek do pokonania dla peugeota. Po minięciu wszystkich miejscowości, droga zawęża się jeszcze bardziej. Jest tak wąska, że mieści się na niej już tylko jeden samochód i co jakiś kawałek znajdują się mijanki. Oczywiście trafiliśmy na ogromnego land rovera jadącego z przeciwka i musiałem wycofywać kilkaset metrów, wąskimi serpentynami, z przepaściami. Nie to było najgorsze, stromy wąski podjazd, co ostatnio rzadko się zdarza, doprowadził do przegrzania silnika. Zanim dojechaliśmy do celu musieliśmy zrobić dwa półgodzinne przystanki. Tym sposobem, po nałożeniu się wielu kłód rzucanych pod nogi przez los, na szlak wyruszyliśmy z ponad 2 godzinnym opóźnieniem. Czyli nieco po godzinie 9 00.

Parking, to ziemne klepisko o dość dużej powierzchni, nie ma problemu ze znalezieniem miejsca, jest darmowy i wyposażony w bezpłatną łazienkę, a właściwie nieco bardziej cywilizowaną latrynę. Warto z niej skorzystać, bo to ostatni przystanek na zachód od El Passo, o ile my faceci nie mamy z tym problemu, kobietom może być ciężko znaleźć miejsce, aż do Tete. Zanim wyruszyliśmy, wyrzuciliśmy z samochodu wszystko to co mogło się zepsuć, też trzeba o tym pamiętać, będzie tu stał przynajmniej kilka dni. Przebrałem się odpowiednio, ubrałem buty i ruszyłem w nadziei, że po powrocie nie zastanę auta stojącego na cegłach.

Na sobie miałem, buty wysokogórskie, skarpety, spodnie texapore, koszulkę biegową i czapkę z daszkiem, było strasznie gorąco, myślę, że minimum 25 stopni. W plecaku, kurtkę texapore, stuptuty, puchówkę, polar, bluzę, getry termoaktywne 2x, grube i cienkie, koszulkę termoaktywną na długi rękaw, 2 pary rękawiczek, łapawice, buffkę, opaskę na głowę, czapkę, 2 pary skarpetek, okulary lodowcowe, gogle, apteczkę, magnez, powerbank, śpiwór, matę, linę, nóż, palnik, gaz, menażkę, uprząż, 3x HMS, kubek, kask, czekan, raki, latarkę z rezerwowymi bateriami, jedzenie na 5 dni oraz 1,5l wody. Wszystko to ważyło oczywiście strasznie dużo, ale optymalizacja pozwoliła mi zaoszczędzić kilka kilogramów w porównaniu z Grossglocknerem, nie potrzebowaliśmy też tyle sprzętu wspinaczkowego.

Podejście pod stację kolejki nie jest trudne, idziemy po drodze, którą jeżdżą samochody do znajdującego się na górze hotelu, przewożą one również turystów i plecaki. Z początku trasa jest asfaltowa, później powoli zmienia się w ubitą ziemię. Z workiem cementu na plecach, po stromym wzniesieniu, nie szło się jednak lekko. Zacisnąłem zęby i starałem się trzymać równe tempo co oczywiście doprowadziło do tego, że zostałem zupełnie sam, dotarłem do stacji kolejki i zacząłem się rozglądać po okolicy. Była gdzieś godzina 10. Położyłem plecak na ławce i pomyślałem, że sprawdzę ile kosztuje tramwaj. Poprzedniego dnia w Chamonix, w centrum informacji turystycznej, znaleźliśmy kartkę, na której było napisane, że przejazd w dwie strony kosztuje aż 40 EUR. Nie chciało nam się w to wierzyć, szczerze liczyliśmy na to, że jest to cena za całą trasę, a za mniejszą ilość przystanków będzie odpowiednio taniej. Pomyślałem, że o ile ja jakoś dam radę, będę zajechany jak koń po westernie, ale nie odpuszczę, to chłopaki mogą gdzieś po drodze nie wytrzymać. Musiałem się zorientować jak to wygląda. Podszedłem do kasy i oczywiście była zamknięta, obok stał jakiś francuz, z którym udało mi się porozmawiać po angielsku. Przetłumaczył mi o co chodzi w informacjach zamieszczonych na szybie. Na szczęście przejazd stąd(Col de Voza) do Nid d’Agile i z powrotem wyceniono na 22,5 EUR. Nie jest to oczywiście tanio, ale wiedziałem, że jak o tym powiem kolegom, to nawet nie będą się zastanawiać. Problemem był tylko czas, zegar wskazywał kilka minut po 10, następna kolejka przyjeżdżała o 10 40 i dokładnie o tej samej porze otwierano kasę, nie było zatem możliwości zakupienia biletu na ten kurs. Musieliśmy w tej sytuacji czekać do 11 20. Na szczęście pojazd i tak zaoszczędził nam kilka godzin marszu.

Po pewnym czasie pojawił się Kuba, narzekał trochę na odciski, których nabawił się jeszcze na Grossglockner. Mieliśmy dwa rodzaje plastrów na obtarcia, Compeed i jakąś tańszą wersję. Wyprawa zdecydowanie udowodniła, że nie warto oszczędzać. Wersja eco nie przetrwała nawet 400m podejścia, natomiast markowe trzymają się spokojnie kilka dni. W tym miejscu muszę pochwalić swoje buty, przez całą wyprawę nie dorobiłem się nawet najmniejszego obtarcia(SALEWA BLACKBIRD EVO GTX). Kubeusza zgodnie z przewidywaniami nie musiałem długo namawiać na kolejkę. Zgodził się ze mną, że nie ma się co niepotrzebnie przemęczać, byliśmy pewni, że Marcin nie będzie strajkował. Tym sposobem, nasz plan już doszczętnie się posypał. Zanim wypiliśmy wodę i skończyliśmy rozmowę na temat dalszych planów, przyszedł w końcu Wygi. Twierdził, że fizycznie czuje się bardzo dobrze, musi po prostu trzymać swoje tempo, a nie zasuwać jak dyliżans.

Do przyjazdu tramwaju mieliśmy jeszcze sporo czasu, zdjęliśmy ciężkie buty, daliśmy odpocząć nogom niszcząc przy okazji atmosferę tego miejsca na długie lata. Rozłożyliśmy się na ławkach przy barze stworzonym ze starego wagonu i przeglądaliśmy mapę masywu. Na szczyt prowadzi kilka tras, my wybraliśmy tę normalną, zwaną również Francuską albo klasyczną, prowadzi ona przez schronisko Tête Rousse, następnie przez Grand Couloir, który ma również bardzo przyjemną nazwę, żleb śmierci, idziemy do schroniska Goûter, mijając je, już po śniegu, zmierzamy na szczyt Dôme du Goûter, z niego delikatnie w dół przełęczą do schronu Vallot, jest to ostatnie bezpieczne miejsce w razie niepogody, odtąd przez wąską grań Bosses idziemy na sam szczyt. Kolejna bardzo popularna droga to tak zwane 3M, prowadzi ona przez trzy góry, których nazwy zaczynają się na M, Mont Blanc du Tacul, Mont Maudit oraz oczywiście Mont Blanc.

W końcu pojawiła się kolejka. Kolejka do kolejki ☺ była dość spora, więc trochę poczekaliśmy, zanim udało nam się wejść do środka, gdzie było bardzo ciasno i niewygodnie. Jakiś gościu, który odpowiadał za organizację przejazdu, miał na sobie uniform i dużo gestykulował, powiedział nam, żebyśmy położyli plecaki w kącie i tak też zrobiliśmy. Nauczony doświadczeniem wolałem zwracać uwagę na swój tobołek, wiem, że ludzie nie bardzo dbają o nie swoje rzeczy i obawiałem się, że ktoś mi podepcze klamry od plecaka, tak jak życie wyobraźnię, i po prostu popękają. Przez to, że zawsze muszę mieć wszystko pod kontrolą, stałem w bardzo niekomfortowej pozycji, cały czas czułem jak mi się mięsień dwugłowy naciąga i ciężar ciała spoczywa na jednej nodze, dodatkowo, gdy tramwaj ruszył stromo pod górę, poczułem ból kostki. Widoki z okna były niesamowite, alpejskie szczyty i dolinki, w dole malownicze wioski, strumyki, lodowce oraz wodospady, wspaniała alpejska flora. Niestety nic z tego nie zobaczyłem, patrząc za okno widziałem ogromną naklejkę, na której napis dumnie głosił, że TMB ma już ponad 100 lat. Oczywiście informacja ta mnie strasznie ucieszyła. Po jakiś 20 minutach dotarliśmy do przystanku Nid d’Agile i z radością wyszedłem w końcu z puszki pełnej ludzi. Po ubraniu można było od razu zobaczyć, kto w jakim celu wsiadał do środka, niektórzy mieli, tak jak my, ciężkie plecaki, masę sprzętu i outdoorowe ubrania, tym ubranym lekko z małym plecakiem lub bez, wyraźnie wystarczyła wysokość 2372 m i herbata w schronisku.

Zarzuciłem plecak, wziąłem kijki w ręce i ruszyłem w górę. Na początku idziemy kamienną drogą, która prowadzi do samego schroniska. Trzeba uważać, żeby nie ominąć zejścia na szlak prowadzący do Tete, znajduje się on po lewej stronie kilkadziesiąt metrów za mostkiem, gdyby Wygas nie zwrócił na to uwagi, bym go nie zauważył. Nie wiąże się to na szczęście z dużymi problemami, doszlibyśmy do Nid d’Aigle, które widać praktycznie z końcowej stacji kolei, nadłożylibyśmy może z 200 m po płaskiej drodze, na ale zawsze szkoda czasu. Idziemy między kamieniami, trasa bardzo przypomina końcówkę podejścia pod Stüdlhütte, czyli patrząc na rodzime podwórko, początek szlaku na Rysy. Czas umilają nam Koziorożce Alpejskie, jest ich mnóstwo, są wyraźnie przyzwyczajone do turystów i kompletnie nie przejmują się obecnością człowieka, praktycznie przechodzą między nami. Ludzie, w tym ja, robią sobie z nimi zdjęcia, po pewnym czasie już przestajemy się tym ekscytować, ich obecność staje się normą. Idąc w górę po prawej stronie widzimy lodowiec Glacier de Bionnassay(prawdopodobnie zniknęlibyśmy, w którejś z jego szczelin, w przypadku nieszczęśliwego zdarzenia na wielkim kuluarze) oraz jeden z najpiękniejszych szczytów alpejskich, czterotysięcznik Aiguille de Bionnassay mający dokładnie 4052m, mijamy go później w drodze na szczyt. W momencie gdy szlak się nieco wypłaszacza dochodzimy do kamiennego schronu, wygląda on jak mały domek z jednym oknem i drzwiami. Postanowiliśmy sobie zrobić przy nim krótką przerwę, jest to mniej więcej polowa drogi od stacji do Tete. Siedząc na kamieniu poznaliśmy dwóch panów z Czarnogóry, jeden był mniej więcej w naszym wieku, drugi trochę starszy, chcieli oni, podobnie jak my, atakować szczyt, w hardkorowy, sposób z namiotu. Trochę mnie to pocieszyło, bo po pierwsze nie byliśmy jedynymi wariatami w okolicy, a po drugie byli wyraźnie słabsi fizycznie od nas, z Kubą zostawiłem ich daleko w tyle na podejściu, Marcina zgubiliśmy gdzieś po drodze. Od domku, idziemy trochę po w miarę płaskiej, kupie kamieni, trzeba uważać, bywają ruchome i można przytulić podłoże. Po minięciu śnieżnego placka, o długości może 10 metrów, zaczyna się finalna wspinaczka. Jest dość stromo, ale nie specjalnie trudno technicznie, miejscami natrafimy w prawdzie na via ferratę, ale tylko przez to, że ścieżka jest wąska i w skrajnych miejscach osuwa się. Mniej więcej w połowie tego podejścia postawiono krzyż upamiętniający tragicznie zmarłego nastolatka, spadł on w tamtym miejscu, z tego co pamiętam, w latach 50. Dołożyłem, do kupki kamieni pod krzyżem, swój i poszedłem dalej, w tym momencie rozdzieliłem się już z Kubkiem. Trasa pod Tête Rousse jest bardzo ruchliwa, to jedno z najwyższych miejsc w okolicy, do którego można dojść bez większych trudności wspinaczkowych, co chwile mijamy ludzi z całego świata. Niektórzy idą tylko z lekkim plecakiem, inni z tobołem, a jeszcze inni wbiegają na górę z samym camelbackiem. Dodatkowo bliskość, wkrótce startującego ultra maratonu górskiego UTMB, powodowała, że wielu ludzi szło do wysokich schronisk w celu aklimatyzacji. Wszystko to zebrane do kupy, sprawiało, że co kawałek trzeba było zejść ze szlaku celem ustąpienia miejsca większej grupie. W Alpach w przeciwieństwie do Tatr zwyczaj nakazuje udostępnienia miejsca osobie wchodzącej na górę, a nie odwrotnie, kolejny szczegół na który należy zwrócić uwagę. Po jakiś dwóch godzinach, w końcu doszedłem do drewnianej budki na szczycie podejścia. Wyraźnie widać stamtąd schronisko, od którego dzieli mnie już tylko około 200 m śnieżnego przejścia. Na budce powieszono informację w wielu językach, w tym w Polskim, na obszarze całego masywu, surowo zabronione jest biwakowanie, jedynym legalnym miejscem jest wyznaczony obszar przy Tête Rousse. Czyli wszystko zgadzało się z tym, co udało mi się ustalić kilka miesięcy temu. Posiedziałem trochę na drewnianej podłodze domku, myślałem, że poczekam na Kubę, ale w końcu uznałem, że chyba mądrzej będzie poszukać jakiegoś miejsca na namiot i finalnie sam poszedłem pod schronisko.

Przed wejściem do budynku ustawiono ogromny znak o zakazie biwakowania w tym miejscu, niestety nikt nie wpadł na to, żeby wskazać drogę, gdzie w takim razie jest pole namiotowe. Schronisko znajduje się w takim miejscu, że nie ma opcji, aby za nim znajdowało się jakieś poletko, jest tam przepaść i lodowiec. Jedynym logicznym rozwiązaniem było wejście na kupę kamieni po lewej stronie i sprawdzenie czy za nią niczego nie ma. Szybko zobaczyłem kolorowe płachty i już wiedziałem, że idę w dobrym kierunku. Z góry kopca widziałem wiele możliwości. Część ludzi wolała rozbić namioty na śniegu, podłoże bardziej miękkie, wygodniej się śpi, problemem jest wiatr przed którym trudniej się osłonić i trzeba mieć długie śledzie do zakotwiczenia linek. Kolejna opcja to kamienie, na szczęście setki turystów przed nami poukładała już z nich murki i wyrównała teren pod namioty, pozostaje tylko wybrać dobre miejsce. Tutaj znowu mamy dwie opcje, można rozłożyć namiot bliżej schroniska, mając łatwy dostęp do łazienki i ewentualnego schronu, druga opcja nieco dalej, dawała możliwość czerpania wody ze strumyka, dowiedziałem się o tym od Polki która akurat przechodziła obok mnie, nawet nie wiem czemu uznałem, że to musi być moja krajanka i zacząłem do niej mówić w rodzimym języku. Stojąc na wzgórzu i obserwując wszystkie możliwe opcje, w końcu zdecydowałem, że dobrym miejscem będzie jedno znajdujące się dość blisko łazienki, było głęboko zabezpieczone przed wiatrem, dostęp do latryny nie był trudny, do tego odległość na tyle wystarczająca, że nie śmierdziało. Wolne było jeszcze jedno miejsce zaraz obok toalety idealnie osłonięte wysoką skałą, ale jednak smród i natężenie ruchu zdecydowanie byłoby uciążliwe. Jeszcze jedna rzecz od razu przykuła moją uwagę. Resztki namiotu, trochę płótna, połamane kijki, tak jakby pozostawione na pastwę losu. Pomyślałem wtedy, oczywiście do tej pory nie dzieląc się z nikim tą informacją, kto zostawia namiot na Mont Blanc? Odpowiedź jest tak samo prosta jak przerażająca. W sezonie na masywie giną średnio 2 osoby tygodniowo. Wielki kuluar pochłania setki ofiar, do tego dochodzą szczeliny lodowcowe, upadki z grani, załamania pogody, choroba wysokościowa i pewnie setki innych czynników. Doszedłem do wniosku, że właściciel tej kupy śmieci, prawdopodobnie wyszedł i już nigdy nie wrócił. Pomodliłem się za niego w duchu, zaklepałem miejsce zostawiając na nim plecak i poszedłem sprawdzić co z moimi kolegami.

Kuba siedział już pod schroniskiem, zaprosiłem go na górę i wskazałem swoje znalezisko. Spodobało mu się miejsce i wspólnie zaczęliśmy rozkładać namiot. Zanim Marcin do nas dotarł leżeliśmy w środku, a nasze rzeczy suszyły się na kamieniach. Był zadowolony z naszej pracy i pomógł nam ostatecznie ponapinać linki za pomocą kamieni. Poszliśmy nabrać wody ze strumienia, zagotowaliśmy herbatę i zjedliśmy gorący posiłek. Było trochę po godzinie 15. Próbowałem skontaktować się z rodziną i Olą, z zasięgiem jest jednak spory problem, jedyne miejsce gdzie nieraz łapał to śnieżny grzbiet pomiędzy namiotami i schroniskiem. Pochodziłem trochę po okolicy, sprawdziłem jak wygląda schronisko, cieszyłem się pięknym widokiem, pierwszy raz na wyprawie mieliśmy chwilę na to, żeby bez stresu się poobijać, mamy dzień przerwy, nie musimy się pakować, przygotowywać sprzętu ani nawet kłaść spać wcześniej.

Leżąc w namiocie myślałem o domu o tym co tam zostawiłem i co zastanę jak wrócę, nawet przez chwilę nie myślałem o górach, starałem się od tego na chwilę odciąć. Wiatr szarpał namiotem, ale wykonaliśmy dobrą robotę, kamienie trzymały tak jak należy. W końcu mogłem ze spokojem iść spać.

Dzień.6: Rest.

Tak jak wspominałem w poprzednim rozdziale, swoje podejście na Mont Blanc zaczęliśmy od podjazdu kolejką, wdrapaniu się pod schronisko Tête Rousse i rozbiciu obozu. Kolejny dzień zgodnie z planem, miał nam minąć leniwie na spokojnym pakowaniu sprzętu i regeneracji mięśni. Około godziny 9 00 obudził mnie silny wiatr, czułem też potrzebę skorzystania z latrynki, dlatego nie było sensu się dalej wylegiwać. W drodze powrotnej spróbowałem poprawić trochę zakotwiczenie linek od namiotu. Podorzucałem na wszelki wypadek trochę kamieni, bo wiatr był naprawdę silny. Później nabrałem wody ze strumyka i zrobiłem sobie śniadanie. Poszwędałem się po okolicy, w tym czasie wstali już Kuba z Marcinem i wspólnie piliśmy herbatę, no ale ile można pić. Wiatr i delikatny deszcz zaczynały mnie denerwować, postanowiłem, że pójdę sobie posiedzieć na stołówce w schronisku, przynajmniej będzie ciepło i sucho, a może przy okazji dowiem się czegoś istotnego. Po drodze zobaczyłem Wygasa i machnąłem mu ręką żeby do mnie dołączył, tymczasem Kuba spał w namiocie.

Prognozy pogody ze schroniska na szczęście pokrywały się z tymi, które dostałem od Oli. Problemem był tylko z dnia na dzień zwiększający się wiatr. Deszcz miał padać cały czas, mniej więcej do godziny 23, później miało się wypogodzić, atak szczytowy zaplanowaliśmy więc na godzinę 2 w nocy. Siedząc tak w schronisku i patrząc przez okno na wspaniałe widoki, wspólnie uznaliśmy, że w sumie zasłużyliśmy na jakiś porządny posiłek, następnego dnia będziemy potrzebowali mnóstwo energii. Zamówiliśmy sobie omleta ze wszystkim co tam mieli, z ziemniakami, szynką, serem, cebulą, kosztował 12 EUR do tego czarna duża kawa i za 16 EUR wciągnęliśmy posiłek zdobywców. Obiad był na tyle duży, że ledwo go zmieściłem. W międzyczasie dołączyli do nas Polacy poznani na campingu, z 80 letnim panem Edkiem na czele. Porozmawialiśmy z nimi trochę o górach, słysząc polskie głosy, dosiadło się do nas dwóch chłopaków z Krakowa. Każda grupka miała nieco inne plany. My mieliśmy atakować szczyt, chłopaki będą podchodzić do następnego schroniska, natomiast Edek z ekipą chcieli dostać się do Vallota. Prowadząc dyskusję, zastanawialiśmy się co się dzieje z Kubą. Po pewnym czasie, zaczęliśmy robić zakłady, kiedy się pojawi. Przyszedł około godziny 17. Starszy pan opowiadał nam historię swojego poprzedniego wejście, niefortunnie wspomniał o tym, że był naocznym świadkiem śmierci młodej dziewczyny na grand couloir. Widziałem minę Kubka i już wiedziałem, że nie będę miał żadnych szans namówić go do tego, żeby jednak spróbował.

Około godziny 18 wyrzucono nas ze stołówki, stoliki były zarezerwowane dla tych, którzy wykupili kolacje. Poszliśmy do namiotu i przygotowaliśmy plecaki, zgodnie z przewidywaniami Jakub oznajmił, że nie idzie i będzie pilnował dobytku, nawet nie zaczął się pakować. Ja ze sobą wziąłem dodatkowe rękawiczki, łapawice, bluzę, polar, skarpetki, linę, szalik, uprząż, 2 hmsy, kubek, linę, repę i karabinek z pętlą, do tego palnik i małą butlę z gazem, małą menażkę, jakby trzeba było topić śniegu do picia, nie ma tam już żadnych źródeł, podręczną apteczkę, snickersy i orzeszki, czołówkę oraz dodatkowe baterie. Na sobie później miałem, kask, grube getry termoaktywne, koszulkę termoaktywną, puchówkę, grube skarpety, rękawiczki, kurtkę i spodnie texapore, w kieszeni buffkę.

Po przygotowaniu sprzętu, leżeliśmy w śpiworach, w namiocie, było strasznie nudno. Oglądnęliśmy na szybko zdjęcia, które udało nam się zrobić do tej pory, ale szkoda było prądu. Przeglądnęliśmy po raz setny mapę masywu. Jedliśmy orzeszki, piliśmy wodę, rozmawialiśmy o samych głupotach, bo wszystkie mądre tematy już się skończyły. Jednym z wiodących tematów stała się kupa i toalety☺. Po wejściu do latryny, na drzwiach lub ścianie, powieszono komiks instrukcję. Na początku widzimy kupę, która stoi sobie na desce i zastanawia się co robić? Skakać do środka czy nie? A może zastanawia się nad sensem życia? Następnie pan bobek jest już w środku na taśmociągu, który napędzany pedałem obok muszli, trzeba go nacisnąć 5 razy, powoli wyrzuca naszego bohatera poza obszar budynku, w tym przypadku w przepaść. Ostatni etap tej przygody jest najciekawszy, zadowolona kupa trafia do strumyka, który jest otoczony bujną przyrodą, pełno kwiatów, zwierzątek, uśmiechniętych motyli, po prostu bajkowo. Później zastanawialiśmy się co się musi dziać w tych toaletach. Wchodzisz do środka, a tam, jakby tornado przeszło, nie wiem czy ktoś miał zjazd cukrowy i w trakcie wykonywania, zdawałoby się prostej czynności, walczy o życie, może napadł na kogoś wściekły pies i szarpał go za nogawkę, być może ktoś się załatwiał stojąc na rękach, po prostu nie wiem co tam się musiało dziać, żeby doprowadzić to miejsce do takiego stanu. Wrzucenie granatu do środka nie narobiłoby tyle bałaganu. Tak nam powoli upływał czas, budziki nastawiliśmy na 1 w nocy, ostateczne odliczanie trwa. Kolejna nauczka na przyszłość, brać ze sobą karty do gry. Zasnąłem prawdopodobnie około godziny 21.

Dzień.7: Na szczycie!

Nie mogłem spać, deszcz uderzający w płachtę namiotu oraz silny wiatr robiły sporo hałasu, do tego biłem się z myślami. Spoglądnąłem na zegarek, była 23 30, jest źle, zgodnie z prognozami powinno rozwiać chmury. Zastanawiałem się czy nie trzeba będzie odwołać ataku. Leżałem w śpiworze i starałem się zmusić do spania, wiedziałem, że będę potrzebował bardzo dużo energii, sen jest mi teraz potrzebny jak rybie woda. Nie dało się, martwiła mnie pogoda, była już godzina 0 30 i dalej pada. Budzik zadzwonił i wyrwał mnie ze snu, jednak na moment mnie odcięło, dobrze, nie padało, co prawda było silne zachmurzenie, ale na tym etapie w niczym to nie przeszkadzało. Poszedłem napełnić butelki wodą, 1,5l na atak szczytowy, do tego na wszelki wypadek palnik, gaz i menażka, gdyby pogoda nie pozwoliła wrócić i musielibyśmy się chronić w Vallocie. Gdy wracałem Marcin i Kuba już wstali. Wygas dopakowywał plecak, nie mógł nigdzie znaleźć rezerwowych rękawiczek, dałem mu swoje, ja miałem jeszcze duże łapawice.

Około godziny 2 w nocy byliśmy już gotowi do wyjścia, wcześniej zjadłem kanapki z tuńczykiem, podobnie jak przy ataku na Grossglockner. Oddałem Kubie klucze do samochodu. Powiedział, że czeka na nas 2 dni, a później pakuje sprzęt i wraca do Polski. Marcin skomentował to szybkim, “Kurwa, może byś chociaż ratowników wezwał ” ☺ . Ja mu powiedziałem tylko, żeby się nie martwił, mam po co wracać.

Ruszyliśmy powoli trawersem po dużym płacie śniegu, nie zakładaliśmy raków, szkoda ich było na skalnym podejściu pod Goûter’a. Zanim udało nam się dojść do kamieni, Marcin zauważył, że jego latarka daje bardzo słabe światło, dałem mu swoje rezerwowe baterie, krótka przerwa i już w blasku chwały zaczęliśmy wspinać się w poszukiwaniu przejścia przez kuluar.

Wcześniej na kampingu, gdy rozmawiałem z Piotrkiem, wspominał mi, że dobrą praktyką jest podejście pod żleb dzień wcześniej, żeby sprawdzić drogę, podobno łatwo się zgubić. Niestety pogoda była fatalna i porzuciliśmy ten pomysł, teraz za to płaciliśmy. Poszliśmy w górę, dotarliśmy do tabliczki upamiętniającej śmierć jakiegoś młodego chłopaka i skręciliśmy w lewo na wydeptaną ścieżkę. Powoli kierowaliśmy się w górę, aż dotarliśmy do miejsca gdzie fałszywy szlak się kończył. Wydawało się, że nie ma już za bardzo gdzie iść, postanowiliśmy zawrócić i szukać innego przejścia. Idąc w dół Wygas powiedział mi, że nie da rady ze mną iść, nawet jak podejdzie pod schronisko, to prawdopodobnie nie dojdzie ze mną do szczytu. Powiedziałem mu jedyne co przyszło mi do głowy czyli, “ Ale mnie w chuja zrobiliście, ja zasuwam jak robot, a wy wszystko zlaliście”. Uznałem, że odprowadzę go do namiotu i będę próbował szukać jakiegoś partnera do wspinaczki, może jeszcze ktoś się będzie dzisiaj wybierał w górę.

Na szczęście już po kilku minutach zobaczyłem przed sobą światło czołówki. Był to mężczyzna w wieku około 40 kilku lat. Gdy podszedłem do niego bliżej okazało się, że to człowiek, który spał w namiocie obok nas, miał na imię Roch, był elektrykiem spod Łodzi. Spytałem go czy planuje wejść na szczyt i czy mógłbym się do niego podłączyć. Odparł, że spróbuje, ale nie wie dokąd uda mu się dojść, rok temu dotarł do Vallota, teraz będzie próbował zdobyć szczyt po raz drugi. Brakowało mu jeszcze aklimatyzacji, jedyna jaką przebył to przejazd przez przełęcz św. Bernarda, wiedziałem, że będzie miał ciężko, ja odczuwałem wysokość już na Grossglocknerze, a przy Mont Blanc to jak Mogielica przy Rysach. Przyłączyłem się do niego w nadziei, że jednak wspólnie damy radę. Ruszyliśmy w górę, ja tę trasę robiłem już drugi raz tego dnia, po raz kolejny przy tabliczce skręciliśmy w lewo. Weszliśmy nawet wyżej niż poprzednio z Wygasem, gdy wdrapałem się na skalny występ, zauważyłem, że przejście przez kuluar jest daleko w tyle, bylismy zdecydowanie za wysoko. Znowu zawracamy, wszystko jak zwykle idzie nie tak, uznaliśmy wspólnie, że jedyne miejsce, w którym mogliśmy popełnić błąd, to gdzieś przy tej tabliczce. Po zejściu do niej pośliznąłem się na żwirze i zjechałem kilka metrów w dół, to był znak, że trzeba być skoncentrowanym cały czas, przebudziło mnie to trochę. Rozglądałem się uważnie w poszukiwaniu poprawnego szlaku, po prawej stronie od tabliczki w końcu zauważyłem wykute w ścianie stopnie, tędy trzeba było iść, nie skręcać na wydeptaną ścieżkę tylko wspiąć się na skałę.

Po kilku minutach stoimy już przy przejściu, dokładnie w miejscu na które poprzedniego dnia na moich oczach spadł ogromny głaz, mniej więcej wielkości pralki. Trzeba się stąd jak najszybciej oddalić. Plan jest prosty, najpierw Roch nasłuchuje, czy nie lecą jakieś kamienie i biegnie na drugą stronę. Ja czekam na znak od niego i robię to samo. Na szczęście zmrożony deszcz trzymał wszystkie kamienie na miejscu, nic nie spadało. Samo przejście było zupełnie inne, niż na filmikach które oglądałem w sieci. Tam wydało się płaskie i w miarę proste. W rzeczywistości cały teren wyglądał jak krajobraz po nalocie dywanowym. Wydeptana droga przebiegała w górę i w dół. Człowiek przebiegający przez żleb poruszał się chaotycznie jak mucha, tak jakby ktoś starał się unikać ostrzału snajpera w grze komputerowej.

Bez szwanku dotarłem na drugą stronę, schowany za skałą rozejrzałem się dookoła. Poręczówka mająca na celu ułatwić przejście przez kuluar była dobrych 5 metrów nad ziemią, żeby jakoś się nią zabezpieczać trzeba by przerzucić przez nią linę, w sezonie letnim jest totalnie bezużyteczna. Po drugiej stronie zaczynamy już bardziej wspinaczkowe podejście. Zaraz za przejściem znajduje się Via Ferrata. Wspinaczka skalna po stromym śliskim zboczu, przypominała mi trochę wejście na Kozi Wierch. Po przekroczeniu pierwszej przeszkody, idziemy już wydeptanymi ścieżkami, podobnymi bardzo do podejścia pod Tete. Idąc w górę trzeba zwracać uwagę na to, żeby trzymać się grzbietu, który prowadzi aż do starego schroniska Goûter. gdy zejdziemy za bardzo na lewo, wejdziemy na kuluar, jest to w zasadzie niemożliwe, gdyż od razu widać, że zboczyliśmy ze szlaku. Większy problem z tym aby nie zejść za bardzo na prawą stronę, struktura skalnych ścieżek jest bardzo podobna do tych na szlaku, łatwo się pomylić, a gdy mamy trochę pecha, może to skutkować upadkiem z dużej wysokości lub obsunięciem się po stoku, prosto w język lodowca. Najłatwiej uniknąć pomyłki kierując się światłami nowego schroniska, musimy je ciągle widzieć z prawej strony. Idąc w górę z Rochem, co jakiś czas zastanawialiśmy się jak iść dalej. Noc oraz chmury, bardzo utrudniały znalezienie szlaku. Momentami musieliśmy wspinać się na dosyć trudne technicznie skały. Co jakiś czas udawało nam się znaleźć jakąś ferratę. Była ona raczej dobrym dorgowskazem niż pomocą. Znajdowały się w miejscach stosunkowo prostych. Czytając niektóre relacje, zauważyłem, że autorzy narzekali na jakość stalowych lin, podobno wystawały z nich pojedyncze druty i można się było skaleczyć. Na szczęście Francuskie służby wzięły to sobie do serca, wszystkie ferraty były odnowione i w bardzo dobrym stanie. Gdzieś w połowie podejścia szukaliśmy z Rochem drogi, gdy ją w końcu znalazłem mój towarzysz powiedział, że potrzebuje przerwy. Powiedziałem mu, zgodnie z prawdą, że jest mi strasznie zimno i muszę iść, bo zamarznę. Miałem na sobie rękawiczki windstopery, niestety nie były wodoodporne, przez wspinaczkę po mokrych i ośnieżonych skałach, po prostu przemokły i czułem jak mi marzną palce. Dodatkowo silny wiatr i duża wilgotność, związana z tym, że ciągle byliśmy w chmurze, znacznie obniżyły temperaturę odczuwalną. Roch powiedział, żebym szedł, a on mnie dogoni. Wiedziałem, że jest to niemożliwe, całą drogę dotychczas na niego czekałem, nie ma szans mnie dojść, zwłaszcza po odpoczynku. Szedłem dalej równym tempem, wiedziałem, że prawdopodobnie wyżej już ze mną nie pójdzie, będę musiał szukać kogoś w schronisku. Po drodze mijamy kolejne skupiska lin, poprzeplatane z prostymi ścieżkami. Sama końcówka podejścia to już dosyć trudna via ferrata, która prowadzi nas pod samo stare schronisko. Stanąłem tam na metalowym podeście i starałem się zlokalizować mojego partnera. Światło jego latarki było jeszcze daleko w dole. Czekałem na szczycie, ale robiło mi się coraz zimniej, musiałem decydować co robić. Krzyknąłem do Rocha, że idę się ogrzać do schroniska i tam będę na niego czekał, na szczęście mnie usłyszał, odpowiedział, zgodnie z oczekiwaniami, że on nie da rady dalej iść i będzie wracał do namiotu po krótkiej aklimatyzacji. Tym samym nie pozostało mi nic innego jak szukanie kolejnego już partnera.

Przejście z jednego schroniska do drugiego nieco mnie zaskoczyło. Trzeba wdrapać się na grań pokonać nią około 100 metrów, a następnie zejść z powrotem do krawędzi gdzie znajduje się metalowy owalny budynek. Nie miałem na sobie raków, a w ręce czekanu, musiałem iść ostrożnie. Po zejściu do schroniska otworzyłem drzwi, które się zacięły i naprawdę przyłożyłem się do tego, żeby je zamknąć, przydały się lata na siłowni. Po wejściu do przedsionka wszedłem na korytarz, w którym wisiało mnóstwo sprzętu górskiego. Zdjąłem z siebie mokre rzeczy i ułożyłem je na kaloryferze, żeby wyschły. wygrzebałem z plecaka polar i założyłem go na siebie, miałem teraz koszulkę termoaktywną, puchówkę polar i kurtkę texapore, w ten sposób wszedłem już na szczyt. Zanim zdążyłem wszystko porozwieszać w holu pojawił się jakiś Japończyk. Wyglądał na osobę wybierającą się na szczyt. Spytałem czy mogę do niego dołączyć, nie mówił najlepiej po angielsku, ale w końcu udało mi się ustalić, że woli iść sam, nie naciskałem, rozumiem go, branie na linę nieznajomego wiąże się z ryzykiem. Gdy już sobie poszedł, pojawiło się dwóch chłopaków, na oko mieli po 20 kilka lat, takie typowe studenciaki. Trochę z nimi porozmawiałem, Rune i Markus, wybierali się na szczyt i pozwolili mi się do nich dołączyć. Z początku oczywiście się ucieszyłem, w końcu miałem z kim atakować, jednak szybko zmieniłem zdanie. Najpierw chłopaki mnie spytały po co mi plecak i co w nim noszę? Miałem apteczkę, snickersy, orzeszki, wodę, linę, uprząż, czekan, bluzę, folię NRC, palnik, menażkę, gaz, nóż, łapawice, latarkę, szalik i pewnie jeszcze o czymś zapomniałem, oni planowali iść bez niczego! Następną alarmującą rzeczą było to, że na wysokości prawie 4 tys, nie potrafili ubrać sobie raków, pomogłem im ustawić je tak jak Kubie na Grossie. Ostatecznie zrezygnowałem jednak z wycieczki z nimi, gdy zaczęli ubierać uprzęże. Jeden ubrał tyłem na przód, a drugi do góry nogami! Przekonałem się na własne oczy, jak można lekceważyć poważne góry, na masywie Mont Blanc giną bardzo dobrzy alpiniści, mający ogromne doświadczenie i umiejętności, tak amatorskie podejście, aż prosi się o wypadek. W momencie gdy poprawiałem chłopakom uprzęże, usłyszałem polskie głosy, znaczna grupka przygotowywała się do wyjścia. Zauważyłem, że jeden z nich wyraźnie dowodzi całą resztą i spytałem go, czy mógłbym do nich dołączyć, bo moi koledzy wymiękli po drodze. Odpowiedział, że niestety mają akurat po 4 na linę i nie za bardzo mają jak mnie podłączyć. Szybko powiedziałem mu o tym, że mam w plecaku 50 m linę i jak trzeba będzie to możemy się jakoś podzielić. Powiedział mi, że jak mam linę, to mi zaraz kogoś znajdzie. Siedziałem dalej w korytarzu, do schroniska dotarłem koło godziny 6 rano, było już trochę po 8. Po jakimś czasie przyszedł człowiek z którym wcześniej rozmawiałem, w końcu się sobie przedstawiliśmy, miał na imię Bogdan, okazało się, że jest instruktorem w Polskim Klubie Alpejskim i są akurat na kursie alpejskim. Przyprowadził ze sobą Mike’a z Pakistanu. Jeździł on po świecie i robił różne rzeczy, tym razem postanowił, że wejdzie sobie na Mont Blanc. Z początku miał się do mnie przyłączyć, jednak gdy zobaczyłem jakie ma raki, wspólnie z instruktorem uznaliśmy, że łączenie się z nim liną na grani Bosses to może być samobójstwo. Grzecznie powiedziałem mu, że niestety nie mogę go wziąć do zespołu. Czekałem dalej, było już koło 9. Wtedy w drzwiach pojawiła się ona(wyszło romantycznie ☺). Bogdan przedstawił nas sobie, była to Susana, hiszpanka doświadczona w górach. Zanim przyjechała do Chamonix, robiła aklimatyzację na masywie Monte Rosa. Sprzęt miała profesjonalny i wyglądała na osobę, która wie co robi, czułem że to będzie idealna partnerka. Zgodnie z tym co mówili mi Polacy, chciała się zabrać z nieodpowiedzialnymi Duńczykami i w zasadzie wszyscy byli mi wdzięczni za to, że się pojawiłem. Można powiedzieć, że spadłem im z nieba, a ona mi, idealna sytuacja win win. Umówiliśmy się tak, że pójdziemy wszyscy razem, polska grupa na 3 linach po 4 osoby, 3 kursantów i instruktor na każdej, pozwolili mi i Susanie dołączyć do nich na mojej linie, tym sposobem tworzyliśmy dosyć dużą grupę atakującą szczyt. Niestety przed wyjściem musiałem jeszcze poczekać, aż wszyscy się zbiorą, trwało to strasznie długo, niektórzy dopiero jedli śniadanie.

Około godziny 10 byliśmy gotowi do wyjścia, związałem się liną z Susaną, tworząc dystans około 10 m, resztę liny wrzuciłem do plecaka. Na razie jeszcze czekan był przypięty, w rękach miałem kijki. Ruszyliśmy jako drugi zespół, przed nami szły 3 osoby z Bogdanem, kierownikiem całej wyprawy PKA. Za nami były jeszcze dwa zespoły, do tego osobno, sam ze sobą, szedł Mike. Z początku idziemy dosyć wąską granią, zbocza jednak nie są zbyt strome i nie ma się czego bać, przynajmniej ja nie czułem, żadnej obawy, trzymałem sobie w jednej ręce dwa kijki, a w drugiej telefon. Susana też nie wyglądała na przejętą, robiła dokładnie to samo co ja ☺.Grupka kursantów idąca przed nami, składała się ze starszego pana, kobiety oraz chłopaka, który jak sam mi powiedział ma jakąś grupę inwalidzką. Jak łatwo się domyślić, nie narzucali zbyt zabójczego tempa. Dobrze, tutaj nie przyszliśmy bić rekordu, tylko na spokojnie wejść na szczyt. Po przejściu grani idziemy trawersem po bardzo szerokim stoku, wydaje się być prosty technicznie, ale trzeba pamiętać, że w tym momencie przekraczamy już 4000 m, ciężko się oddycha, czułem, że robi mi się duszno. Wdrapując się na Dôme du Goûter, po prawej stronie widzimy Aiguille de Bionnassay, z tyłu za plecami, mamy przepiękną panoramę Alp oraz wyłaniające się zza grani owalne stalowe schronisko, które prezentuje się niesamowicie. Powoli, gdy podchodzimy pod szczyt, wyłaniają się kolejne szczyty należące do masywu Mont Blanc. Po zdobyciu Dôme du Goûter, mierząc 4 304 m był moim pierwszym 4 tysiącznikiem, widzimy w oddali schron Vallot, a w okół niesamowitą przestrzeń, po lewej stronie jeden z najbardziej niesamowitych szczytów Aiguille du Midi, przypomina mi on klasztor, po prawej wspomniany już nie raz Aiguille de Bionnassay, za nami Francja, przed nami Włochy, mózg nie jest w stanie przyswoić tylu obrazów. Porobiłem zdjęcia, nagrałem filmiki, ale nie oddają one nawet w jednym procencie tego co przeżyłem, to trzeba zobaczyć na własne oczy.

Po przekroczeniu szczytu, grupa prowadząca wyprawę, zdecydowała się puścić nas przed sobą, widzieli, że spowalniają mój dwuosobowy team. Z Susaną postanowiliśmy dojść do Vallota i tam zrobić sobie krótką przerwę. Z początku idziemy z górki, bardzo mi to słabo wychodzi w głębokim śniegu, zdecydowanie wolę iść pod górę, później musimy znowu podejść jakieś 200m. W momencie wspinaczki pod schron, zaczynała mnie powoli boleć głowa, pierwsze symptomy choroby wysokościowej. Bez większych problemów dotarliśmy do celu, rozwiązaliśmy się z Susaną, musiała skorzystać z miejsca, gdzie wolała być sama ☺. Weszliśmy do środka, pierwsze wrażenie było fatalne, nie spodziewałem się takiego bałaganu, wszędzie papierki, podarte folie NRC, jakieś stare karimaty. Usiedliśmy na czymś w rodzaju podestu i uzupełnialiśmy płyny podjadając przy okazji batony, energia nam się przyda, jeszcze jakieś 500 m w górę. Po kilku minutach zauważyłem, że jest tam bardzo zimno, jeśli ktoś ma zamiar tam nocować, co jest oczywiście nielegalne, to musi brać pod uwagę fakt, że zmarznie, sama folia NRC to może być za mało.

Postanowiłem wspólnie z moją nową partnerką, że rozsądniej będzie poczekać na grupę i na szczyt wejdziemy wszyscy razem. Po chwili w schronie zaczynało się robić ciasno. Niestety jeden z kursantów miał problemy z rakiem(nie warto oszczędzać na sprzęcie, od którego może zależeć nasz życie), naprawa jego sprzętu pochłonęła sporo czasu, na szczęście gdzieś w schronie znalazła się niezawodna trytyka ☺, muszę dodać sobie do notatek ten element niezbędnego wyposażenia. Niektórym, w tym Susanie, zaczynały marznąć ręce i palce stup, powkładali tam gdzie trzeba chemiczne ogrzewacze. Ja na opaskę ubrałem jeszcze dodatkowo czapkę, a na rękawiczki łapawice. Silny wiatr znacznie obniżał temperaturę odczuwalną. Było mniej więcej -20 stopni, a wiatr w porywach sięgał 60 km/h.

Gdy już wszyscy pojedli i uporali się ze swoimi problemami, ruszyliśmy dalej. Kijki trekingowe zostawiłem pod schronem, teraz w ręce miałem czekan. Idziemy trawersem po stromym zboczu, które przechodzi w słynną grań Bosses. Jest to jeden z najbardziej niebezpiecznych momentów całej wspinaczki, najmniejszy błąd może skończyć się tragicznym upadkiem. Ustaliłem z Susaną, że idziemy bardzo powoli, a w razie jakiś problemów, od razu robimy przerwę. Nie dość, że grań jest bardzo wąska to jeszcze wysokość doprowadziła do tego, że co kilkadziesiąt metrów musiałem się zatrzymać i złapać trochę powietrza. Zastanawiające jak wysokość potrafi zmęczyć człowieka, normalnie taka stromizna nie robiłaby na mnie żadnego wrażenia, teraz czułem jak z każdym krokiem opadam z sił. Dodatkowym problemem był nasilający się ból głowy, wzrastał on z każdym krokiem, jednak wystarczyła 3 minutowa przerwa i zupełnie ustawał.

Po przejściu grani w końcu mogłem wyraźnie zobaczyć szczyt, swój tegoroczny cel, przyznam, że nawet poczułem lekkie wzruszenie, byłem już na ponad 4 600m, wiedziałem, że dam radę i niedługo tam stanę. Susanę wyraźnie ucieszył ten widok, śmiała się i wręcz skakała ☺. Powiedziała mi, że złożyła obietnicę zmarłemu ojcu, że wejdzie na Mont Blanc. Obiecałem jej, że zrobię co w mojej mocy, żeby pomóc jej w dotrzymaniu obietnicy.

Kilkadziesiąt metrów dalej natrafiliśmy na przeszkodę w postaci szczeliny lodowcowej. Słyszałem o niej wcześniej w schronisku i czekałem, aż w końcu się pojawi. Na początku trzeba przekroczyć około półmetrowy rów o nieskończonej głębokości, a następnie wspiąć się kawałek po lodowych schodach wykutych przez wcześniejsze grupy. Niektórym sprawiało to problemy, myślę że przede wszystkim przez blokadę psychiczną. Instruktorzy asekurowali kursantów. Ja przeszedłem bez asysty, wspinaczka lodowa na zimowym kursie się przydała. Po przekroczeniu bariery lodowej do szczytu zostało nam już naprawdę niewiele. Czekając, aż jakaś ekipa zejdzie ze szczytu, Susana podała mi swój telefon, żebym jej zrobił zdjęcie. Zdjąłem rękawiczkę, aby obsłużyć ekran dotykowy i w tym momencie poryw wiatru zdmuchnął mi ją gdzieś do Włoch. Wyglądało to tak, jakby ktoś wypuścił z rąk niezwiązany balonik. Przypomniałem sobie wtedy o moich rezerwowych rękawiczkach, które dałem Wygasowi. Na szczęście ciągle miałem łapawice. Przed nami ostatnie metry, jeszcze tylko wąska grań szczytowa, na której musieliśmy się mijać ze schodzącą grupą. Jest to bardzo niebezpieczne. Schodzimy trochę na bok po stromym zboczu, wbijamy mocno raki, kucamy i zapieramy się o czekan. Osoba schodząca z góry musi uważać, żeby nas nie potrącić, a my staramy się nie stwarzać jej problemów z ominięciem nas. Wiatr był już bardzo silny i próbował nas zdmuchnąć z grani, na szczęście w końcu stanęliśmy na szczycie!

Sam szczyt to płaska powierzchnia wielkości boiska do siatkówki. Cieszyłem się jak małe dziecko, tak spełniają się marzenia ☺. Słyszałem z boku śmiech Susany, to były wspaniałe chwile. Ciężko na to pracowałem od dawna, wiele rzeczy się odwróciło przeciwko mnie, nawet tego dnia wiele razy mogłem zrezygnować, ale w końcu się udało. Pewien amerykański nauczyciel, podczas przemowy żegnającej ostatni rocznik, powiedział:„Kiedy wchodzisz na szczyt góry, to nie rób tego tylko po to, aby zatknąć na górze flagę. Wspinaj się po to, aby zobaczyć świat, a nie aby świat zobaczył ciebie. Rozkoszuj się widokiem. Wdychaj głęboko powietrze do płuc.” Rozglądałem się dookoła, widok był niesamowity, stałem ponad wszystkim co mnie otaczało, nawet od Susany byłem wyższy ☺. Było mi trochę przykro, że ostatecznie Ola ze mną nie zdobyła Mont Blanc. Obiecałem, że bez niej nie wejdę, los chciał jednak inaczej. Jeszcze kiedyś tu z nią będę. Na szczycie oczywiście musieliśmy zrobić sobie pamiątkowe zdjęcia, było tak zimno, że nawet nie pomyślałem o tym, żeby wyjąć kamerę. Szczerze mówiąc, chciałem jak najszybciej stamtąd zejść. Wiał bardzo silny wiatr, który odrywał z podłoża drobinki lodu, trafiały one w twarz sprawiając ból, czułem się tak, jakby mi piaskowano twarz. Po jakiś 5 minutach zaczęliśmy schodzić.

Po przyjściu pod szczelinę natrafiliśmy na zator. Wtedy przekonałem się o tym, że lód, wiatr i mróz przyspawały mi okulary do twarzy, nie mogłem ich ruszyć. Staliśmy z Susaną na bardzo wyeksponowanym miejscu, najgorszym jakie można było sobie wymyślić. Na szczęście nie trwało to zbyt długo. Po przekroczeniu przeszkody, zbliżyliśmy się do grani Bosses. Nauczony złymi doświadczeniami z Grossglockner wiedziałem, że musimy być bardzo ostrożni. Gdybym się tutaj pośliznął, tak jak w Austrii, prawdopodobnie skończyłbym gdzieś w przepaści. Powiedziałem Hiszpance, żeby była bardzo ostrożna, umówiliśmy się, że będę krzyczał do niej jak uznam, że idzie zbyt szybko. Tym sposobem bardzo powoli minęliśmy ostatnie niebezpieczeństwo przed schroniskiem. Schodząc w dół jeszcze zgubiliśmy się gdzieś na górze Dôme du Goûter, co po raz kolejny wydłużyło niepotrzebnie wyprawę, ale na szczęście nie miało przykrych konsekwencji.

W schronisku du Goûter Susana poczęstowała mnie jedzeniem i Cocacola ☺. Chciała mi postawić piwo, ze to, że z nią wyszedłem, ale odmówiłem, po pierwsze to nie kobieta powinna stawiać, a po drugie wiedziałem, że przede mną jeszcze zejście do namiotu, 600 m w dół. Na stołówce spotkałem chłopaków, z którymi rozmawiałem poprzedniego dnia w Tete. Okazało się, że Bogdan jest ich dobrym znajomym, widać świat jest mały. Byłem bardzo zmęczony, ale widziałem, że nie mogę tu siedzieć w nieskończoność. Pożegnałem się ze wszystkimi, jeszcze na odchodne jeden z Czeskich przewodników, powiedział że muszę koniecznie wypić szczytową nalewkę. Nie mogłem odmówić, powiedziałem tylko, że z racji tego mojego zejścia, wypiję tylko łyczek.

Ubrałem buty, spakowałem sprzęt i powoli zacząłem schodzić na dół. Byłem zmęczony i wiedziałem, że muszę być ostrożny, na szczęście przy świetle słonecznym okazało się, że szlak nie jest taki trudny jak nocą. Niepotrzebnie wspinałem się na niektóre skały, można było je spokojnie obejść ☺. Po około dwóch godzinach dotarłem do kuluaru. Pomyślałem wtedy, że to jest ostatnie niebezpieczne miejsc z całej wyprawy, jak uda mi się to przejść to spokojnie wrócę do domu. Żleb był dużo bardziej aktywny niż nocą, często spadały z góry kamienie. Ruszyłem, nie miałem siły biec, skupiałem się raczej na tym, żeby się nie przewrócić na nierównej powierzchni. Gdy byłem już bezpieczny za skałą odetchnąłem, wszystko się udało, wszystko co zaplanowałem ostatecznie poszło, niezgodnie z planem, ale dałem radę. Gdy doszedłem do płata śniegu przy polu namiotowym, czekał tam na mnie Wygas, podobno obserwowali moje zejście z Goûter’a. Odprowadził mnie do namiotu, dał mi wodę i dopytywał o to jak mi poszło. Porozmawiałem z nim chwilę, ale gdy tylko wszedłem do śpiwora zasnąłem.

Wejście spod schroniska Tête Rousse na szczyt i z powrotem, zajęło mi 20h. Oczywiście bardzo dużo czasu straciłem przez błądzenie przy kuluarze, szukanie sobie partnera, naprawianie raka, czy wreszcie zgubienie drogi przy zejściu. Myślę, że realnym czasem na pokonanie tego dystansu może myć 14-16h.  Prawda jest jednak taka, że jeśli ktoś planuje taki atak, musi być mocny fizycznie i dobrze zaaklimatyzowany. Teraz z doświadczenia mogę powiedzieć, że Grossglockner to za mało, trzeba wcześniej wejść wyżej, na przykład na Gran Paradiso, 4061 m. Susana okazała się doskonałą partnerką, chociaż dopiero ją poznałem, świetnie się ze sobą dogadywaliśmy, wygląda na to, że najlepiej chodzi mi się po górach z kobietami ☺.

Dzień 7: Powrót do domu!

Pora zakończyć naszą podróż. Postaram się, krótko podsumować wszystko i podać jakieś wskazówki.

Wstałem gdzieś koło godziny 10, co oznacza, że byłem naprawdę zmęczony, od czasów studenckich tyle nie spałem, prawie 12h! Po zjedzeniu śniadania, zabraliśmy się za pakowanie sprzętu, chłopakom było nieco łatwiej, bo zrobili to poprzedniego dnia, ja przez atak szczytowy, wyrzuciłem wszystko z plecaka. Oczywiście największym problemem było wciśnięcie śpiwora puchowego do pokrowca, jest to zajęcie, które męczy niesamowicie psychicznie i fizycznie. Gdy się z tym w końcu uporałem wspólnie złożyliśmy namiot i byliśmy gotowi do zejścia. Pobiegłem jeszcze szybko napełnić butelkę wodą, 0,5l powinno wystarczyć.

Wracając spod ujścia wody spotkałem moich nowych znajomych z PKA. Porozmawiałem z nimi trochę, jeszcze raz podziękowałem za przygarnięcie do grupy podczas ataku. Jeden z instruktorów opowiadał mi, że jego kursantka 3 razy przewróciła się podczas przebiegania przez kuluar. Tak jak wcześniej pisałem, jest bardzo nierówny i poza spadającymi kamieniami, trzeba też spoglądać pod nogi i być naprawdę ostrożnym. Pożegnaliśmy się z nadzieją, że jeszcze kiedyś spotkamy się na szlaku.

Ruszyliśmy w trójkę spokojnym tempem, po wejściu na szczyt czułem, że nogi mam zmęczone, standardowo bolały mnie kolana, nigdzie mi się nie spieszyło. Po drodze, na Via Ferratach, spotkałem Susane, ucieszyła się na mój widok, porozmawiałem z nią trochę o naszym wyczynie, ale jej się wyraźnie spieszyło dużo bardziej niż nam. Następnego dnia planowała wyprawę na szczyty w Dolomitach, aktywna dziewczyna :). Popędziła na dół i wkrótce widać było tylko drobną kobiecą sylwetkę gdzieś w oddali. Po zejściu ze stromej części szlaku rozdzieliliśmy się z Marcinem. Pod kolejkę dotarłem wspólnie z Kubą. Po drodze silny wiatr zdmuchnął mi czapkę z głowy, wyraźnie powiewy powietrza mnie tam nie lubią, na szczęście schowała się jakieś 20 m ode mnie pod kamieniem i jej już nie straciłem.

Pod stacją tramwaju poczekaliśmy chwilę na Wygiego, w tym czasie po raz kolejny przekonałem się, że w górach wszyscy są przyjacłómi, bo co chwile podchodziła jakaś osoba, którą poznałem na szlaku. Po przyjeździe pociągu wsiedliśmy do środka, Marcinowi nawet udało się znaleźć miejsce siedzące. Tym razem, na szczęście, wielka naklejka nie zasłaniała mi widoku i mogłem popodziwiać okolicę. Szybko znaleźliśmy się pod Col de Voza, skąd już tylko około 20 min dzieliło nas od samochodu.

Na parkingu na szczęście obyło się bez niespodzianek, auto stało w nienaruszonym stanie. Od razu wygrzebałem ze środka butelkę coli. Na początku wyjazdu wszyscy na nie narzekali, że zajmują za dużo miejsca, w tym momencie czarny płyn był dla nas jak napój bogów. 2 litry zniknęły nie wiadomo kiedy, po kilku dniach na ujemnym bilansie energetycznym i z dostępem do napojów bez smaku, wysokoenergetyczna cola była jak miód dla Kubusia Puchatka. Przebraliśmy w końcu przepocone ubrania i umyliśmy się wodą mineralną i nawilżonymi chusteczkami na parkingu. Nie była to najprzyjemniejsza kąpiel jaką w życiu miałem, ale i tak dawała niesamowite wrażenie czystości.

Po wrzuceniu całego sprzętu do samochodu, musieliśmy jeszcze na chwile udać się do centrum Chamonix. Trzeba było zjeść coś w Macu, zatankować na stacji pod Carrefourem, gdzie było najtaniej i oczywiście wysłać obiecaną kartkę. Zrobiliśmy szybka rundkę po starym mieście, zrobiłem sobie zdjęcie ze szczytem, który udało mi się zdobyć i wróciliśmy do samochodu.

Czułem się bardzo zmęczony i postanowiłem nie siadać za kierownicą. Prowadził Marcin, w połowie drogi zacząłem mieć jeszcze jakieś zwidy i postanowiłem, że lepiej będzie jak się prześpię, tym sposobem nic nie pamiętam z drogi powrotnej. Obudziłem się dopiero w Polsce, a do samochodu wsiadłem pod mieszkaniem Wygasa, odwiozłem Kubę na dworzec i wróciłem do domu. W ten sposób zakończyła się jedna z najbardziej niesamowitych przygód mojego życia.

Podsumowanie:

 

Przygotowania:

Jeśli ktoś śledził moje relacje to wie, że przygotowywałem się głównie chodząc w góry, w myśl zasady, że formę górską robimy w górach. Poza tym ćwiczyłem właściwie codziennie, siłownia, biegi, crossfit oraz judo. Dla podtrzymania odpowiedniej motywacji co jakiś czas startowałem w biegach ulicznych, ukończyłem między innymi dwa półmaratony. Razem z Olą, skończyliśmy Zimowy kurs turystyki wysokogórskiej, organizowany przez Polski Związek Alpinizmu, uważam że jest on przydatny dla osób, które nie miały nigdy do czynienia z wyprawami na poważne góry.

Sprzęt:

 

Plecak 50 litrów The North Face Cobra 52
Buty Salewa blackbird evo gtx
Polar Columbia titanium
Spodnie Jack Wolfskin Texapore
Kurtka Jack Wolfskin Texapore
Steptuty Gore-tex
Łapawice Monkey grip Yeti
Rękawice Monkey grip windstoper
Kominiarka The North Face
Okulary lodowcowe Julbo Drus
Kijki Primitive
Kask Black Diamond
Uprząż Black Diamond MOMENTUM DS
Namiot Hannah Rockland Trails 3
Śpiwór Yeti Nora Dry +
Mata Thermarest RIDGEREST SOLITE
Menażka i palnik Optimus
Gaz 2x 450g 1x 100g
Nóż nóż ratunkowy
Raki Black Diamond Sabretooth półautomatyczne
Gogle
Czekan Grivel Air Tech Evolution
HMS 4x Black Diamond Rocklock Screwgate
Przyrząd asekuracyjny Grivel Master
lina 50 m Lina dynamiczna Beal Edlinger II 10,2 Eco
6 pętli 80 cm
5 karabinków

Wypisałem ten bardziej istotny pod względem wyprawy, uznałem, że wypisywanie skarpetek, koszulek i tym podobnych nie za bardzo się nikomu przyda. Jeśli chodzi o koszt całego sprzętu to wyniósł mnie prawie 9000 złotych, część z tego sprzętu miałem wcześniej, niektóre rzeczy kupiłem z myślą o przyszłości, bardzo drogie, Mont Blanc aż takich nie wymaga, na przykład Czekan, można kupić znacznie tańszy. Namiot mieliśmy pożyczony od siostry Kuby, myśleliśmy o zakupie najtańszego z Decathlonu, na szczęście ostatecznie nie był potrzebny.

Koszty wyprawy:

  • Autostrada Kraków-Katowice: 4x 10 zł
  • Winiety Czechy(miesięczna), Austria(tygodniowa): 171 zł
  • Tunel w Austrii w okolicy Grossglockner: 2x 11 EUR
  • Tunel po drodze do Szwajcarii: 9,50 EUR
  • Winieta Szwajcaria(roczna): 38,50 EUR
  • Camping w Chamonix: 21 EUR
  • Przejazd kolejką: 22,50 EUR
  • Paliwo: 860 zł
  • Noclegi w Stüdlhütte: 2×11 EUR

W sumie w przeliczeniu na osobę wyszło nam mniej więcej 750 złotych, do tego trzeba sobie doliczyć jeszcze jedzenie.

Finansowanie:

Niestety nie byłem specjalnie zaangażowany w poszukiwanie wsparcia finansowego i pokryłem koszty w całości z własnej kieszeni. Wiem natomiast, że niektórym udaje się znaleźć sponsorów na takie wyprawy, dlatego warto próbować.

Dobre rady:

  • Jeśli wybieramy się na Grossglockner warto zarezerwować sobie nocleg w schronisku, nie warto męczyć się z ciężkim plecakiem.
  • W schronisku Stüdlhütte od razu rezerwujemy sobie szafkę, nic nie kosztuje poza zastawem w wysokości 10 EUR, który i tak nam zwracają.
  • Miałem ze sobą powerbank o pojemności 9000 mAh, bardzo się przydał, w trakcie wyprawy bardzo ciężko o źródła prądu.
  • Na czas wyprawy wykupiłem sobie pakiety danych w roamingu, bardzo się przydały.
  • W góry bierzemy ze sobą karty, w czasie restday’a albo zlej pogody jest strasznie nudno.
  • Na polu namiotowym w Les Houches szlaban otwierają najwcześniej o 7.
  • W schroniskach na Mont Blanc nie ma bieżącej wody, bez sensu brać ze sobą ręczniki.
  • Warto poszukać wcześniej przejścia przez Grand Couloir.

Zakończenie:

Wyprawa na Mont Blanc była wspaniałą przygodą, już same przygotowania dostarczyły mi niesamowitych wrażeń. Niecodzienne wyjątkowe miejsca, które odwiedziłem, cudowni ludzie poznani na górskich szlakach, wszystko to pozostawi w pamięci wspomnienia, z przyjemnością będę do nich wracał. Góry pozawalają zostawić człowiekowi daleko w oddali wszystkie codziennie problemy, tak jak w piosence KSU – Za mgłą, “tam na dole zostało, wszystko to co Cię męczy, patrząc z góry wokoło, świat wydaje się lepszy”. Wysiłek włożony we wspinaczkę od razu daje nam nagrodę w postaci niesamowitej panoramy. Stojąc na szczycie, możemy poczuć wolność, tam wszyscy są równi, góry nie dzielą ludzi tylko łączą.

Dziękuję Oli, za pomoc w przygotowaniach, bycie “bazą” w trakcie wyprawy i wsparcie przy prowadzeniu relacji, gdyby nie ona nie wszedłbym na szczyt, rodzinie za wiarę, w szczególności Kaśce, za wsparcie psychiczne, zespołowi PKA, za wspólną wspinaczkę i przygarnięcie mnie do grupy oraz Susanie, za to, że była wspaniałą partnerką podczas ataku szczytowego i pomoc w spełnieniu marzenia.

Pozdrawiam i mam nadzieję, że moja relacja pomoże następnym podróżnikom spełnić marzenie.

Ten, który to napisał

Ten wpis został opublikowany w kategorii Korona Europy i oznaczony tagami , , , , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *