Babia Góra pełna emocji

Ktoś mi niedawno powiedział, że pisze o uczuciach, że w moich tekstach jest dużo emocji i nikogo to nie interesuje. Pomyślałem wtedy, czy nie dlatego czytamy książki, żeby wczuć się w przeżycia głównego bohaterach, martwić się z nim, kochać, bać, przeżywać to co on? Nie śpimy po nocach zastanawiając się jak autor zaplanował zakończenie historii i wsłuchujemy się w wewnętrzne rozterki wszystkich postaci. Nie wiem, czy ludzie chcą mieć tutaj suche dane, czy wiedzieć w jaki sposób wydarzenia z mojego życia wpływały na moją osobowość. Jedno jest pewne, będzie tutaj dużo emocji, bo nie chcę żeby ten blog wyglądał jak “Analiza matematyczna w zadaniach” Krysicki, Włodarski, ale jak dziennik, bo piszę to przede wszystkim dla siebie. A teraz zapraszam do zapoznania się z najbardziej emocjonującą górską historią mojego życia.

Na prawdę tyle było widać 8|

Wszystko wydarzyło się podczas prawdopodobnie mojego największego życiowego osiągnięcia. Postanowiłem zdobyć wszystkie 28 szczytów Korony Gór Polski w ciągu zimowego tygodnia. Nie jestem człowiekiem, który w życiu ma szczęście i wszystko mu łatwo przychodzi. Tak było i tym razem, akurat w czasie gdy zaplanował akcję, w Polsce mieliśmy największe opady śniegu od dawna, co oczywiście znacznie utrudniało to przedsięwzięcie. Dużo trudniej poruszać się w świeżym śniegu sięgającym pach, niż iść wygodnie po ubitej ścieżce. Nie przejmowałem się tym jednak specjalnie mając w głowie jedno z moich ulubionych haseł: “Nie narzekaj, że masz pod górę, jeśli idziesz na szczyt”.

Dojazd parking Przełęcz Krowiarki
Trasa
Czas 6:59’25.3
Data zdobycia szczytu 21.01.2018 2:46
Długość trasy 12,93 km
Przewyższenia 1456 m
Szczyty Sokolica 1367 m n.p.m.,Kępa 1521 m n.p.m., Gówniak 1617 m n.p.m., Babia Góra 1725 m n.p.m.

Na śladzie doskonale widać jak błądziliśmy w okolicach szczytu, a następnie totalnie zgubiliśmy szlak w drodze powrotnej.

Babia Góra, zgodnie z planem, miała być trzecim szczytem z kolei. Oznaczało to, że mieliśmy już w nogach Rysy i Turbacz. W ciężkich warunkach, czego przykładem może być fakt, że dokładnie tydzień wcześniej, przy mniejszej ilości świeżego śniegu, zdobyliśmy Rysy ponad godzinę szybciej. Nie przejmowaliśmy się tym zbytnio, i tak wyprzedzaliśmy znacznie plan i można powiedzieć, że w zespole panował nawet hurraoptymizm. Dojeżdżając pod Przełęcz Krowiarki wspólnie postanowiliśmy, że prześpimy się dwie godziny na parkingu, wyprzedziliśmy plan o kilka godzin, trzeba odpowiednio zarządzać siłami.

W końcu zadzwonił budzik. Nie powiem żebym był jakiś wyspany. Ciężko było zasnąć w Peugeocie 206 wypełnionym sprzętem i trzema dorosłymi mężczyznami. Było mniej więcej 30 min po północy. Babią Górę znamy jak własną kieszeń, byliśmy na niej niezliczoną ilość razy. Ubieramy się lekko, chcemy ją zdobyć w stylu fast&light, przyszłość nam pokazała, że gór się nie zdobywa, to one nam co najwyżej pozwalają na siebie wejść. Na sobie miałem właściwie tylko dresy i wiatrówkę, buty biegowe, rękawiczki i czapkę, w plecaku żadnego dodatkowego okrycia, trochę wody i tyle. Plan zakładał, że obrócimy w max 2 godziny, a gdy będzie zimno, po prostu pobiegniemy.

Na szlak wyszliśmy mniej więcej o godzinie 0:45. Z początku szło się bardzo dobrze, nie narzucaliśmy sobie morderczego tempa, ale spokojnie zdobywaliśmy zarówno wysokość jak i dystans. Trasa z przełęczy prowadzi przez las i jest wyraźnie widoczna. Nawet nie zauważyłem kiedy minęliśmy Sokolicę. Problemy zaczynały się gdy przekroczyliśmy Kępę. Tam już nic nie osłaniało nas od wiatru, który był coraz silniejszy. Szliśmy jednak dalej nie mając żadnych problemów ze znalezieniem trasy. Byłem szczęśliwy, wszystko szło zgodnie z planem. Sceneria też była bajkowa, góry pokryte śniegiem, gwieździste niebo i lekki wiaterek. Szlak oczywiście pusty, kto normalny chodzi tam o 1 w nocy.

Problemy zaczęły się w okolicach Gówniaka, wiatr się zerwał, zasłoniła nas chmura i do tego zaczął padać bardzo gęsty śnieg, który zacierał wszelkie ślady. Wiedzieliśmy, że do szczytu nie jest daleko i jakoś udawało nam się utrzymać azymut. Przy pomocy GPSu dotarliśmy do celu. Na szczycie byliśmy o godzinie 2 w nocy, czyli wejście zajęło nam nieco ponad godzinę, czas bardzo dobry. Było przerażająco zimno. Zdjąłem rękawiczki, żeby zrobić zdjęcia ze szczytu, niestety niewiele na nich widać, ale chyba są dobrym obrazem panujących wówczas warunków. Nie mogliśmy tam długo stać, na pewno nie w takich ubraniach. Na szczęście miałem w plecaku jeszcze komin, który dostałem na WTM, założyłem go na szyję i pół twarzy, gogle na oczy, i przynajmniej nie odmarzała mi twarz. Gorzej było z dłońmi. Jak już wspominałem, zdjąłem rękawiczki do robienia zdjęć i… zamarzły na beton, tak, że nie mogłem i włożyć z powrotem. Co gorsza, nie miałem w plecaku, żadnych innych. Najczęściej, praktycznie zawsze, mam ze sobą łapawice, tym razem przez to, że miał to być szybki strzał, w ogóle ich nie wziąłem. Czułem jak marzną mi palce i powoli przestałam je czuć. Zesztywniały i w ogóle nie mogłem nimi poruszać. Bałem się jak cholera, nigdy czegoś takiego nie przeżyłem, nie chciałem sobie ich odmrozić, przez głowę przechodziły mi myśli, o tym, że stracę palce. Wsadziłem dłonie pod pachy w nadziei, że jakoś uda mi się je rozgrzać, tymczasem rękawiczki wcisnąłem pod kurtkę, żeby jakoś rozmarzły.

Wracaliśmy do samochodu, a przynajmniej tak nam się wydawało. Opady i wiatr skutecznie zamaskowały wszelkie ślady. Gęsta chmura, padający śnieg i wiatr ograniczały widoczność. Do tego przez panujący mróz zamarzały mi gogle, a latarkę pokrywał szron skutecznie zasłaniając światło. Postanowiłem wcisnąć jakoś na siłę ręce do tych betonowych rękawiczek. Niestety dłonie miałem jak z drewna. Praktycznie nie miałem czucia w palcach, sprawiały wrażenie opuchniętych. Nie wiem jakim cudem udało mi się utrzymać rękawiczkę w taki sposób, żeby wciskać w nią dłoń. Miałem wrażenie, że trwa to nieskończenie długo, a ja czułem się jakbym zapomniał jak się posługiwać rękami. Z pozoru prosta czynności stała się problemem nie do przeskoczenia. W końcu udało mi się jakoś pokracznie naciągnąć te rękawice chociaż do połowy dłoni. Niestety na tym nie skończyły się nasze problemy. Byliśmy w gęstym mleku, totalnie zdezorientowani. GPS od tego mrozu zaczął wariować i gubił kierunki. Odnalezienie trasy było niemożliwe. Staraliśmy się iść przed siebie i co jakiś czas spoglądać na GPS sprawdzając naszą aktualną pozycję. Nie wiem dlaczego koordynaty skakały tak, że wprowadzały tylko coraz większe zamieszanie. Po około pół godzinie błądzenia w kółko dotarliśmy do… szczytu Babiej Góry.

Byłem załamany, przemarznięty i zły na siebie, że tak zlekceważyliśmy tę górę. Na szczęście potrafię jasno myśleć w sytuacjach kryzysowych. Przede wszystkim trzeba wtedy decyzje podejmować szybko. Wiedziałem, że w takich warunkach długo nie wytrzymamy, w dresikach :(. Musieliśmy szybko tracić wysokość tak, żeby schować się przed wiatrem między drzewami.Zdecydowaliśmy się zejść do schroniska Markowe Szczawiny, a następnie niebieskim szlakiem wrócić do samochodu.

Plan wydawał się prosty, ale nie w takich warunkach, szybko przekonaliśmy się, że z drugiej strony wcale nie jest łatwiej silny wiatr cały czas przeszkadzał, szlak był zupełnie niewidoczny, a do tego oblodzony śliski i stromy. Teraz wyobraźcie sobie, że ja mam na nogach speedcrossy. Dobrze, że wzięliśmy chociaż kijki trekingowe, pomagały jakoś złapać równowagę.

Oczywiście, co było chyba nieuniknione i tym razem szybko zgubiliśmy szlak. Znaleźliśmy się na bardzo oblodzonym stromym stoku. Schodziliśmy w dół próbująć jakos wbic stopy w lód, było to ciężkie w miękkich butach. Po pewnym czasie stało się to przed czym się broniliśmy i w zasadzie chyba nie dopuszczaliśmy tego do naszej świadomości. Wiktor stracił kontakt z podłożem i zaczął spadać z coraz większą prędkością. Patrzyłem na to z góry nie mogąc nic zrobić. Czas jakby stanął w miejscu, a wszystko działo się w zwolnionym tempie. W końcu uderzył kolanem w kamień, wydał z siebie okrzyk bólu i znieruchomiał. Chciałem jak najszybciej do niego podejść sprawdzić co mu się stało. Mówił, że zrobił coś z kolanem i wzywa ratunek, przy pomocy GPS, który mieliśmy ze sobą, jak się później okazało wezwanie zostaje wysłane do WOPRu, a następnie przekazane do odpowiednich służb. Wiedziałem, że jak sam spadnę, to wiele mu nie pomogę, dlatego musiałem być bardzo ostrożny. Wykuwałem sobie kijkami stopnie w lodzie i tak powoli przesuwałem się w jego kierunku, po drodze zbierając to co zgubił, czyli przede wszystkim kijki, bez których nie mielibyśmy żadnych szans.

Po kilku minutach byłem już obok niego. Pomogłem mu wstać. Był trochę w szoku i być może trochę ze strachu wezwał GOPR. Noga go bolała, ale powiedział, że da radę się poruszać. Gdybyśmy zostali w miejscu, które nazywa się Żleb Poszukiwaczy Skarbów, znaleźlibyśmy tam pewnie śmierć. Temperatura odczuwalna zgodnie z tym co przeczytałem później w komunikatach sięgała niemal -30 stopni, a ja byłem w dresie i wiatrówce, to samo Wiktor. Musieliśmy się poruszać, bo pomocy możemy się nie doczekać. Powoli wykuwaliśmy stopnie i żółwim tempem dotarliśmy do linii drzew. Cały czas szliśmy w ciemno przed siebie, nie mając pewności, czy przypadkiem nie dotrzemy do jakiejś przeszkody nie do pokonania, rzeki lub urwiska. Przy drzewach było o tyle łatwiej, że było się czego złapać. Poruszaliśmy się od drzewa do drzewa. W pewnym momencie doszliśmy do skupiska, trzech może czterech drzew, które tworzyły mur skutecznie chroniący przed wiatrem. Tam się zatrzymaliśmy, mogliśmy się trochę zagrzać i odpocząć. Zastanawialiśmy się też co robić dalej. Weeks spróbował odwołać akcję GOPR. Wysłał wiadomość z GPS’u. Telefony przez mróz już dawno przestały działać.

Tymczasem beskidzki oddział GOPR wysłał już dwie grupy ratowników, które miały nas szukać. Otrzymali oni jedynie namiary GPS z naszą poprzednią pozycją i żadnych informacji na temat tego co się mogło stać. Mimo braku danych i możliwości skontaktowania się z nami ruszyli w zasadzie w ciemno. Wiedzieli, że miejsce nie jest bezpieczne. Rok temu znaleźli tam martwego turystę, chłopak podobnie jak my zgubił się i zamarzł. W samochodzie natomiast Michał zaczął się zastanawiać czemu nas tak długo nie ma. Miało nam to zająć dwie godziny, a nie ma nas już ponad cztery. Do tej pory z każdej góry wracaliśmy przed planowanym czasem. Próbował do nas zadzwonić, ale telefony nie odpowiadały.

Niebo się przejaśniło, nie padał już śnieg. Przed nami widać było światła. To była prawdopodobnie Zawoja. Gdzieś z przodu po prawej stronie wydawało mi się, że dostrzegam poruszające się światła czołówek, miałem nadzieję, że to jacyś turyści idą w stronę szczytu na wschód słońca. Oznaczałoby to, że gdzieś tam jest szlak i być może uda nam się w końcu znaleźć bezpieczną drogę. Jak się później okazało byli to prawdopodobnie ratownicy GOPR, którzy nas szukali. Nie mogliśmy już dłużej stać w miejscu. Mokre adidasy w śniegu po kolana, to mogło się skończyć w najlepszym przypadku amputacją palców. Trzeba było iść dalej. Konsekwentnie schodziliśmy w dół przed siebie, mając nadzieję, że nie trafimy na rzekę, której nurt zdawałem się słyszeć. Teren delikatnie się wypłaszczał, a drzew przybywało. Nie oznaczało to jednak, że było łatwiej. Tym razem problemem była znaczna ilość śniegu. Biały puch sięgał prawie pod pachy i ukrywał całe podłoże pod sobą, co jakiś czas zdarzało nam się wpadać w jakieś dziury. Przeprawa była ciężka do tego noc i brak pewności, że idziemy w dobrym kierunku, wszystko to działało bardzo depresyjnie i czuliśmy się bardzo beznadziejnie. Gdyby się okazało, że dojdziemy do miejsca, którego nie da się w prosty sposób przekroczyć i musielibyśmy wracać pod górę, nie wiem czy dałbym radę. Przypominam, że cały czas byłem zmarznięty, cała energia była potrzebna na ogrzanie organizmu, a do tego jakoś musiałem się poruszać w nadziei, że w końcu sytuacja się poprawi. Byłem wyczerpany, a nie wiedziałem ile jeszcze drogi przede mną.

W końcu jest, ogromna radość, udało się dotrzeć do wydeptanego szlaku. Nie sądziłem, że kiedyś będę z tego powodu taki szczęśliwy. Doskonale wiedziałem gdzie jestem, to była droga do schroniska, teraz w prawo i w miarę płasko do samego samochodu. Nie ma szans się już zgubić. Z początku szedłem z Wiktorem, ale kulał i szedł dla mnie za wolno, bardzo marzłem, a organizm był już na skraju wyczerpania. Pomyślałem, że pójdę najszybciej jak to możliwe do samochodu i wyślę Michała z akcją ratunkową. Tutaj na szlaku Wiktor jest w miarę bezpieczny, będzie się poruszał powoli do przodu i na pewno nasz kierowca go odnajdzie. Pozatym, już świtało na pewno niedługo pojawią się ludzie na szlaku. Byłem zmęczony, bardzo i nie do końca myślałem logicznie. Nie wpadłem na to, żeby o swoim pomyśle chociaż poinformować Weeksa. Po prostu wyprułem do przodu zostawiając go za sobą. Nie wiem o czym wtedy myślał, nigdy o tym nie rozmawialiśmy, pewnie czuł się opuszczony. Na pewno nie ma mi tego za złe, do tej pory jesteśmy przyjaciółmi.

Po pewny czasie usłyszałem za sobą skuter śnieżny. Zszedłem na bok żeby ustąpić mu drogę. Okazało się, że to ratownik GOPRu, z tyłu siedział Witor. Ten widok mnie niesamowicie ucieszył, teraz wiedziałem, że wszystko się dobrze skończy. Ratownik spytał mnie tylko, czy ze mną wszystko w porządku i czy ktoś jeszcze z nami był. Powiedziałem, że oczywiście nic mi nie jest i nawet odmówiłem podwózki. Chciałem już sam skończyć to co zacząłem, niewiele zostało. Co ciekawe, przez cały ten czas nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby zrezygnować z zimowej korony. Wiedziałem, że co by się nie działo to dam radę, chociaż ta Babia Góra wyczerpała moje baterie prawie do zera.

W końcu dotarłem do parkingu, tam czekał na mnie goprowiec Wiktor i oczywiście zmartwiony Michał. To co zwróciło moją uwagę to reakcja ratownika. Zachowaliśmy się skrajnie nieodpowiedzialnie, byliśmy totalnie nieprzygotowani i naraziliśmy swoje życie przy okazji wywołując poruszenie w szeregach GOPR. Dostali oni z naszego nadajnika dwa namiary GPS, jeden w miejscu, w którym Wiktor wezwał pomocy, czyli w Żlebie Poszukiwaczy Skarbów, a drugi już z niebieskiego szlaku. W tym czasie dwa zespoły cały czas nas szukały. Przepraszaliśmy go za całą sytuację, w gruncie rzeczy było mi strasznie głupio, że w ogóle wezwaliśmy pomoc. On powiedział tylko, że dobrze zrobiliśmy wspominając historię turysty, o którym wcześniej pisałem. Nie oceniał naszego przygotowania, sprzętu i lekkomyślności. Wiktor czekając na mnie opowiedział mu o naszym pomyśle, a on, co by się samo nasuwało, nie kazał na przestać, nawet mam wrażenie, że podziwiał mój projekt. Powiedział tylko, że jak chcę skończyć tę koronę, to żebym sobie zainstalował aplikację “Ratunek” i pokazał jak tego używać. Wyjaśnił jak działa nasz GPS i dlaczego nie mogli się z nami skontaktować.

Podsumowując, szybka akcja, która miała trwać maksymalnie 2 godziny, zajęła nam 7. Doprowadziła mnie do totalnego wyczerpania, gdy wsiadłem do samochodu cały się trząsłem, nie wiem, czy to któryś etap hipotermii, czy zmęczenie organizmu. Szybko zasnąłem. Wiktor po tym zdarzeniu musiał zakończyć swoją przygodę z Koroną, wrócił do domu busem z Żywca, gdzie ja wchodziłem na następne szczyty. Niektórzy po takich przygodach pewnie jeszcze długo nie wyszliby w góry. Ja miałem swój cel do osiągnięcia i nawet nie myślałem o tym, żeby przestać. Nie było czasu rozpamiętywać, trzeba było iść dalej, ale na pewno wydarzenia z Babiej Góry odbiły się znacznie na mojej kondycji i na kontynuacji Zimowej Korony, którą i tak skończyłem w czasie zaskakującym nawet mnie. Rolę górskiego partnera musiał przejąć Michał, który teraz nie dość, że prowadził samochód to jeszcze wspierał mnie przy niektórych górach. Wykonał kawał dobrej roboty i jestem pewien, że bez niego by mi się nie udało. Wiktor natomiast bardzo długo leczył kolano, na szczęście wszystko wróciło do normy i dalej się wspina, a wydarzenia z pamiętnej nocy tylko scementowały naszą przyjaźń.

Z Wiktorem na Rysach

Ten, który to napisał.

P.S. To już będzie na pewno moja ostatnia relacja z Babiej Góry, nie mówię, że nigdy już tam nie pójdę, ale na pewno nie będę się tam pchał na siłę.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Korona gór Polskich i oznaczony tagami , , , , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.