WUTM 48

Bardzo dawno temu, być może jeszcze przed festiwalem biegowym w Krynicy, a może nawet przed próbą zdobycia Kazbeku, gdzieś przed oczami wyświetliła mi się reklama biegu Winter Trail Małopolska. Z ciekawości kliknąłem w link i poczytałem trochę o tym wydarzeniu. Okazało się, że odbywa się on w dobrze mi znanych regionach, czyli w Beskidzie Wyspowym. Zdradzę kolejną tajemnicę o sobie, moim pierwszym oficjalnym biegiem był Marszobieg  „ŚLADAMI GEN. NILA – OD ZMIERZCHU DO ŚWITU”, było to tak dawno temu, że nawet nie pamiętam dokładnie kiedy. Zapisałem się na ten bieg zupełnie przypadkiem, kolega widział gdzieś reklamę w telewizji i zadzwonił do mnie z pytaniem, czy bym z nim nie spróbował, oczywiście się zgodziłem, no co ja tego nie zrobie 🙂 ? Najważniejsze w tej historii jest to, że odbywał się on w dokładnie tym samym miejscu, dlatego WUTM 48 mnie bardzo zainteresował, chciałem sprawdzić, w którym miejscu jestem teraz, po, myślę, co najmniej 5 latach. Długo myślałem o tym, czy się na ten bieg ostatecznie zapisać, ponieważ zgodnie z kalendarzem judo w podobny okresie miały się odbywać Mistrzostwa Polski Masters. Później, też przypadkiem, dowiedziałem się o tym, że mój chrupek postanowił stworzyć nogamidogóry i zdobyć Koronę Gór Polski, namawiałem je więc do wzięcia udziału w tym biegu ze mną, trasa przebiega przez Lubomir, tym sposobem zdobyłyby w biegu najwyższy szczyt Beskidu Makowskiego, nie wyrażały jednak zbyt wielkiego entuzjazmu moim pomysłem, dlatego ostatecznie zapisałem się sam. Nie miałem zatem z kim jechać na start, a jak wielokrotnie już w swoich relacjach wspominałem, nienawidzę jeździć sam, postanowiłem wystawić ogłoszenie na stronie biegu. Dość szybko zgłosił się do mnie człowiek, który spytał mnie, czy dałbym radę odwieźć po biegu z powrotem do Krakowa jego kolegę z Tajwanu. Świat nie ma dla mnie granic więc od razu się zgodziłem, tym sposobem nawiązałem kontakt z Tzu Yuan’em, jest on podobnie jak ja inżynierem i podróżnikiem, dlatego od razu złapaliśmy dobry kontakt.

Trochę zdziwiłem się przyjeżdżając na miejsce, że spotkałem tam dziewczyny, wygląda na to, że mam lepszy kontakt z nieznajomym z Tajwanu, niż z osobami, które znam od 20 lat 🙂 . Dziwnym zbiegiem okoliczności prawie bym je przejechał zawracający przy myjni. Nie mogłem znaleźć miejsca na parkingu, na szczęście Grzesiek wskazał mi alternatywny, który nie dość, że był bliżej biura zawodów, to jeszcze był o wiele lepszy(wykonany z kostki, a nie z błota). Na błotny parkingu wręczyłem Grzesiowi buffkę, która była nagrodą w konkursie z mojej strony, a następnie wspólnie wsiedliśmy do starego busa, który zawiózł nas najdalej jak mógł w kierunku startu, mety, biura i wszystkiego. Niestety trzeba było jeszcze podejść kawałek, a może na szczęście, było trochę czasu, żeby sobie porozmawiać.

Na miejscu odebrałem pakiet, który jak na cenę biegu(180 zł) był strasznie mizerny. W zasadzie nie znalazłem w środku niczego wartościowego, no poza 4 batonami, dwa zjadłem od razu. Przebrałem się, przez chwilę zastanawiałem się w co się ubrać, ostatecznie pobiegłem w bluzie mając wiatrówkę w plecaku. Aha jeszcze jedna ważna informacja umówiłem się z Tzu Yuan’em, że znajdę go przed startem i ostatecznie dogadamy się co do powrotu. Nie udało mi się :(.

Przed startem organizator sprawdzał, czy posiadamy obowiązkowe wyposażenie, latarka, NRC oraz telefon. Nie lubię biegać z telefonem, ale w plecaku jakoś nie przeszkadza. Szczerze mówiąc przydarzyło mi się to po raz pierwszy w życiu. Na szczęście wszystko miałem. Spowodowało to lekkie opóźnienie startu.

Ktoś policzył od 10 do 1 i wystartowaliśmy. Na początku było bardzo ciasno, zaraz za zakrętem zaczęło się strome podejście i w zasadzie wszyscy szli. Gdzieś przy powalonym drzewie, spotkałem Grześka, który dopingował wszystkich, a wszyscy go pytali czemu to zrobił, czemu rzuca nam kłody pod nogi :). Osiągamy Lubogoszcz Zachodni i w końcu mamy z górki. Biegłem ostrożnie, podłoże nie było najlepsze, a to dopiero początek trasy. Po zbiegu zaczęło się kolejne podejście w błocie powoli przemieniającym się w śnieg, gdzie w końcu pod samym szczytem, na którym czekały dziewczyny, było już bardzo stromo i ślisko. Gdy zbijałem piątki z Karoliną i Justyną(z Olą nie :P) czułem, że serce chce mi przebić mostek i wyskoczyć na śnieg. Przez chwilę myślałem, czy nie zmusić się do biegu, ale szybko dotarło do mnie, że w sumie po co, mam przed sobą jeszcze ponad 40 km, będzie czas na bieg, jak tętno się wyrówna.

Okazja do tego była szybciej niż się spodziewałem, może kilkaset metrów dalej zaczął się bardzo stromy zbieg, po lodzie. Dawid, którego podobno wtedy minąłem twierdził, że biegłem jak po życie, przemknąłem obok niego jak zmarnowana szansa. Gdzieś po drodze w dół na lekkim wypłaszczeniu zobaczyłem kogoś, kto wyglądał mi na azjatę :P, szybko spytałem, czy to przypadkiem nie Tzu Yuan. Umówiłem się z nim, że spotkamy się na mecie, zrobił sobie ze mną zdjęcie i pobiegłem dalej. Niestety pod sam koniec zbiegu, niedaleko michy w Kasinie Wielkiej lekko przykręciłem prawe kolano, coś przeskoczyło i poczułem ogromny ból. Na chwilę przystanąłem, ale postanowiłem, że jakoś to rozbiegam. Bolało, ale stawiałam kolejne kroki, pomyślałem, póki żre to nie będę się zatrzymywał. Czułem to kolano, aż do samej mety, po drodze przeskoczyło mi jeszcze dwa razy.

W Kasinie nie chciałem robić przerwy, pociągnąłem tylko colę z gwinta i wziąłem 3 kotki cukru. Pobiegłem dalej po asfalcie. Tutaj zaczęły się następne problemy, nie minęła nawet połowa trasy, a mnie już zaczęły łapać skurcze czwórek. Wlekłem się powoli pod górę na wspomniany już wcześniej Lubomir, gdzie dogonił mnie Dawid. Troche mnie to zaskoczyło, bo byłem pewny, że to ja gonię jego :). Rozmawialiśmy o moich problemach i gumowym uchem usłyszał to jeden z uczestników biegu. Zaproponował mi pomoc w postaci magnezowego shoota, oczywiście skorzystałem z jego ofiarności. Ludzie w górach to jedna wielka rodzina:). Doszliśmy do drugiego punktu odżywczego, gdzie wypiłem spokojnie z litr płynów i zjadłem trochę leczo.

Po posiłku, ruszyliśmy wspólnie na szczyt, ale Dawid szybko zostawił mnie za plecami, chciałem dorównać mu kroku, ale nogi mnie nie słuchały :(. Po wejściu na Lubomir przed nami był bardzo długi i nudny zbieg, dla mnie tym gorszy, że jakoś tak się złożyło, że na trasie byłem zupełnie sam, przez moment zastanawiałem się nawet czy przypadkiem nie zgubiłem drogi. Na szczęście szlak był dobrze oznakowany i każda kolejna tasiemka utwierdzała mnie w przekonaniu, że jest dobrze :). Biegłem tak sobie po lesie, aż tu nagle dogonił mnie Tomek, poruszał się on trochę inną trasą, zdecydował się na krótszy dystans 30 km. Porozmawialiśmy chwilę, a później pozwoliłem mu pobiec dalej, miał zdecydowanie więcej siły ode mnie. To był dzień niespodzianek, bo kawałek dalej udało mi się go dogonić. Przewrócił się na lodzie i stracił trochę czasu na to żeby dojść do siebie. Niestety kawałek dalej znowu mnie zostawił. Jemu bieg już się kończył, a ja miałem przed sobą jeszcze legendarnego Szczebla.

Jednak przed nim dotarłem do ostatniego punktu odżywczego. Miałem tam takie ogromne ssanie, że przez 20 minut jadłem wszystko co miałem pod ręką,od ziemniaków z ogniska, przez czekoladę, aż po rodzynki, których nienawidzę. Pewnie siedziałbym tam w nieskończoność, ale w końcu trzeba było ten bieg ukończyć.

Wstałem i leniwie ruszyłem w kierunku ostatniego szczytu. Podłączyłem się do grupki osób z którą dotarłem, aż do samej góry. Po drodze miałem dużo przemyśleń. Zastanawiałem się jakim trzeba być sadystą, żeby ustawić trasę w taki sposób, żeby szczebel był pod sam koniec. Później się zastanawiałem, jakim trzeba być masochistą, żeby się na taki bieg zapisać. Zobaczyłem tabliczkę, na której było napisane, że do szczytu jest 1 km. Wtedy zacząłem myśleć o tym, że to chyba mój najdłuższy kilometr w życiu. Pod koniec zacząłem już głośno przeklinać, by w końcu na szczycie wykrzyczeć gromkie: OGIEŃ!!!

Dostałem bardzo dobrą herbatkę z sokiem z aronii. Wpisałem się do księgi pamiątkowej. Miałem w głowie wiele przekleństw, ostatecznie nie napisałem niczego nieładnego :). Powoli zacząłem zbiegać na dół. Szczebel z tamtej strony okazał się być drogą samobójców. W dwóch moich poprzednich biegach, właśnie tędy wchodziłem do góry i było to zawsze po ciemku. Teraz zastanawiałem się, czy przeżyłbym to zejście, gdyby spadło trochę śniegu, w przypadku oblodzenia, na pewno bym nie przeżył. Kolano bolało mnie już tak bardzo, że zastanawiałem się czemu jeszcze nie płaczę, ale na szczęście w końcu zrobiło się bardziej płasko i przestało. Pobiegłem przed siebie w kierunku dobrze mi znanej okolicy. Dobiegłem do Mszany Dolnej, gdzie jeszcze niedawno włóczyłem się po okolicy z Jolką, mam nawet dożywotnią pamiątkę, w postaci blizny na dłoni, ze wspólnego ogniska. To były miłe wspomnienia, które dodały mi energii. W pewnym momencie, na zbiegu, zacząłem nawet dopingować resztę biegaczy, żeby wydobyli z siebie resztkę energii, już niedaleko. W końcu dotarłem do Kasinki Małej z której musiałem dojść już tylko do bazy. Robiłem ten dystans drugi raz dzisiaj, tym razem mijałem ludzi, którzy już ukończyli swoje biegi. Najczęściej byli to członkowie 30, gorąco mnie dopingowali, co było oczywiście bardzo miłe. Każdy mówił, że już niedaleko, tylko że to niedaleko wcale się nie skracało :(. W końcu z daleka zobaczyłem metę. Byłem zniszczony dystansem i nie chciało mi się biec, chciałem już po prostu doczłapać do mety. Z daleka zobaczyły mnie chrupki i zaczęły głośno dopingować. Kazały mi biec, ale ich nie słuchałem, w końcu Karolina ruszyła w moim kierunku i prawie pociągnęła mnie za ucho. Ostatecznie wbiegłem z nią na metę, dziękuję :).

Mój czas, o którym dowiedziałem się dwa dni później, nie wiem co poszło nie tak, w życiu nie czekałem tyle na wyniki, wynosił 8:01:20. Wygląda na to, że gdybym nie pił herbatki na szczycie Szczebla, złamałbym 8h, nie zależało mi na tym specjalnie, nie żałuję :). Mogę tylko powiedzieć, że bardzo dobrze znam swoje ciało, bo gdy mnie dziewczyny pytały przed biegiem ile mi to może zająć, przewidywałem właśnie 8h. Na mecie dostałem jakiś czapko-komin dla finishera, mi się podoba, Ola twierdzi, że jest biały i się będzie brudził, mój pewnie będzie leżał w szafie i się nie ubrudzi :P. Wręczono mi jeszcze niedobre piwo i brzydki medal z dykty :/. Generalnie jestem szczerze mówiąc zawiedziony tym biegiem. Pakiet był tak marny, że w domu nawet przejrzałem z ciekawości wszystkie ulotki, czy przypadkiem nie ma tam jakiś fajnych rabatów, są ale nie fajne. Po biegu, nie było już busów dowożących na parking, spacer do samochodu po 48 km, to nie przyjemny spacer z dziewczyną po bulwarach wiślanych, ale ból odczuwany z każdym krokiem, zwłaszcza jak się ma kontuzje kolana. Na domiar złego w drodze powrotnej trafiłem jeszcze na wypadek na zakopiance i do domu jechałem nieskończenie długo.

 

Podsumowując, jestem zadowolony ze swojej formy, to dobry prognostyk przed moją koroną. Szczerze mówiąc organizacyjnie bieg nie przypadł mi do gustu. Jest wiele mankamentów, kilka z nich opisałem. Na pewno zaletą są punkty UTMB oraz ITRA i pewnie jeśli jeszcze kiedyś w nim wystartuję to głównie dlatego. Bieg jest bardzo trudny, strome podejścia zmuszają do chodzenia, a zbiegi na kamienistym podłożu nie pozwalają się za bardzo rozpędzić, to na pewno dobry trening przed górską aktywnością każdego rodzaju.

Pozdrawiam,

Ten, który to napisał.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Biegi i oznaczony tagami , , , , , , , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *