UTM 48

Dawno nic nie pisałem, nie wiem jaka była tego przyczyna, po prostu chyba nie czułem takiej potrzeby. Dzisiaj jednak nadszedł dzień, w którym coś skrobnę. W sobotę przebiegłem 48 km w beskidzie marsowym w ramach Ultra Trail Małopolska. Jeśli śledzicie moje relacje, to na pewno wiecie, że do zimowej edycji miałem kilka zastrzeżeń i nie wyrażałem za bardzo chęci do kontynuowania swojej przygody z UTM. Prawdę mówiąc mój start był bardzo spontaniczny. Zastanawiałem się nad zgłoszeniem jakieś 5 min. Zobaczyłem po prostu ogłoszenie na facebooku, że zapisy zostały przedłużone i pomyślałem, że skoro przebiegłem zimową edycję będąc w bardzo dobrej formie, letnia będzie świetną okazją do sprawdzenia się. Jestem ciągle w trakcie rehabilitacji, powoli wracam do treningów, ale bardzo daleko mi do mojej normalnej formy. Chciałem sprawdzić na jakim etapie jestem i taki był główny cel mojej obecności na tej imprezie. Co ciekawe, gdyby nie zespół nieszczęśliwych okoliczności, który doprowadził do moich problemów z karkiem, na 100% by mnie tam nie było, bo rozgrzewałbym się w tym czasie na tatami Mistrzostw Europy Weteranów w Glasgow. Nigdy nie wiadomo co nam los przyniesie i trzeba być gotowym na wszystko. Ja nie potrafię leżeć w wyrze do południa, dlatego podczas leczenia kontuzji owszem omijam matę szerokim łukiem, ale udało mi się ukończyć między innymi, maraton, topora i teraz UTM. Przygotowujemy się do 55 km Janosika i uznałem, że będzie to też dobry trening i sprawdzań przed imprezą, która chyba jest na razie najważniejsza.

Podobnie jak podczas zimowej edycji i tym razem, wyszło tak, że na zawody jechałem sam, a jak już wielokrotnie wspominałam, strasznie nie lubię jeździć pustym autem. Wystawiłem ogłoszenie na stronie biegu, że chętnie przygarnę 4 zbłąkane dusze do samochodu. Do piątku miałem kilka zapytań, ale nic konkretnego. Natomiast ostatniego dnia liczba zainteresowanych osób znacznie wzrosła i w zasadzie jeszcze przed południem miałem pełny samochód, co więcej skompletowałbym drugi. Trochę mi było przykro, że nie mogę zabrać wszystkich, ale niestety w dowodzie jak byk jest 5 osób. Ponieważ wszyscy moi goście startowali na krótszym dystansie 30 km, który co dość zaskakujące, zaczynał się godzinę przed moją 48, musiałem zerwać się wcześniej, tak aby wszyscy zdążyli. Nie mam problemów ze wstawaniem, raczej w drugą stronę, nie mogę spać, dlatego kompletnie mi to nie przeszkadzało.

Po zebraniu całego wesołego autobusu pojechaliśmy spokojnie w kierunku Kasinki Małej. Bez problemu znalazłem miejsce na parkingu przy szkole i wspólnie poszliśmy na duży parking, z którego bus miał zbierać zawodników. Chwilę tam postaliśmy, ale uznaliśmy, że w sumie to możemy się przejść, przy okazji będziemy mieli rozgrzewkę za sobą. W bazie Lubogoszcz od razu poszedłem odebrać pakiet, było w nim niewiele, tak jak się spodziewałem, najbardziej zaskakującą rzeczą były worki na śmieci :), nie jeden worek na depozyt, ale całe opakowanie worków od sponsora :), zawsze się przyda, poza tym nie znalazłem tam nic godnego uwagi. Znacznie mniej się spodziewałem tego, że zapomnę zabrać z domu koszulki na przebranie ;P. Nie wziąłem też pasa do numeru i jakoś nieudolnie przypiąłem go do koszulki, w której miałem nie biegać. Widać obecność kobiet w samochodzie odebrała mi rozum :). Na szczęście, jak to mówią, buty nie grają tylko umiejętności człowieka, a braki sprzętowe nie były takie problematyczne(butów miałem 3 pary 🙂 )

Przebrałem się i strasznie mi się zaczęło nudzić. Moi kompani wystartowali, a ja miałem jeszcze godzinę czasu. Położyłem się na ławce i próbowałem spać, oczywiście było to niemożliwe. Z zasięgiem było słabo, a poza tym musiałem oszczędzać baterię(na relację live ;)), więc marnowanie życia przegrzebując internet też nie wchodziło w grę. Na szczęście w końcu zaczęto wyrywkową kontrolę do startu mojego biegu. Tym razem latarka, kurtka i folia NRC. Uff…, jakieś 10 min wcześniej zastanawiałem się po co mi ta kurtka, mogłem ją zostawić w depozycie, jednak się przydała. Trzeba pamiętać, że sprzęt obowiązkowy, jednak jest obowiązkowy, boleśnie przekonało się o tym kilka osób na mecie, tracąc pozycję przez karne minuty.

W końcu ktoś odliczył od 10 do START i wystartowaliśmy… jak Challenger z przylądku canaveral na Florydzie, na szczęście, w przeciwieństwie do niego, wszyscy wrócili do bazy w jednym kawałku. Najpierw trochę z górki, a później zaczęło się mozolne podejście na Lubogoszcz, pomimo tego, że niedawno tam byłem ze swoimi znajomymi w ramach treningu, to czułem jakbym faktycznie miał wylecieć w kosmos. Stromizna nigdy się nie kończy, a podłoże jest bardzo niewygodne. Nie przyjechałem tam jednak z nikim spacerować za rękę, tylko zmęczyć się i po raz kolejny wystawić swój organizm na próbę. Pewnie gdyby mógł to by stanął obok, popatrzył mi prosto w oczy i zapytał: Marcin, serio? Po co Ci to? Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie, ale wygląda na to, że zostanie tak już do końca mojego życia, skoro nawet podczas rehabilitacji nie umiem leżeć na kanapie przed telewizorem.

Znam te tereny bardzo dobrze i z radością powitałem punkt, na którym ostatnio czekały na mnie dziewczyny, Ola, Justyna i Karolina, tym razem nie było żadnej z nich, ale i tak mnie to ucieszyło. Od tego momentu teren zaczynał się wypłaszczać by potem zamienić się w długi zbieg kończący się krótkim podejście pod stację narciarską na górze Śnieżnica. Tam też znajdował się pierwszy punkt odżywczy. Zjadłem pomarańczę popijając colą. Patrzyłem na stromy stok, którym wspinałem się kilka tygodni wcześniej z chłopakami, którzy mieli w plecakach po 20 kg. To był naprawdę ciężki trening.

Nie ma co marnować czasu, dolałem trochę wody do bukłaka i pobiegłem dalej. Teraz profil trasy był znacznie bardziej zróżnicowany. Kawałek asfaltem, później leśną drogą, raz w górę, raz w dół, ale bez jakiś większych stromizn. Przyjemna przebieżka po wiejsko-leśnych terenach Małopolski. Za to kocham biegi górskie, biegłem tam zupełnie sam, nie było nikogo w zasięgu wzroku. Byłem tylko ja i przyroda, miałem dużo czasu do przemyśleń. W końcu zacząłem doganiać i mijać ludzi z 30, widać tempo miałem bardzo dobre, zaczęli godzinę przede mną. Chłopak, którego podwoziłem na start, a był czerwona latarnią na UTM 30, czyli po prostu zamykał trasę, powiedział mi, że elita jest oczywiście przede mną, ale poza nimi jestem gdzieś w czubie. Szło mi jak widać bardzo dobrze, a nie czułem w ogóle zmęczenia. Co ciekawe, właśnie na tym fragmencie przykręciłem kolano zimą, dlatego biegłem bardzo ostrożnie.

Niestety, tak jak wspominałem wcześniej, zapomniałem zabrać z domu zegarka i nie miałem w zasadzie jak kontrolować czasu, biegłem na czuja. Przed samym lubomirem postanowiłem trochę odpocząć, podejście pod drugi punkt odżywczy skończyłem spokojnym spacerem. W tym czasie mijał mnie samochód organizatora. Widocznie nie wyglądałem najlepiej, bo kierowca spytał mnie, czy nie chcę kończyć biegu i wracać do bazy? Powiedziałem mu oczywiście, że ze mną wszystko w porządku i spokojnie uda mi się ukończyć ten bieg. Niestety chłopak będący jakieś 200 m przede mną postanowił zrezygnować. Ja bym chyba musiał stracić przytomność, nigdy się nie poddaje. Cytując klasyka “…Każdemu jest ciężko, to nie jest żadne tłumaczenie…”.

Na drugim punkcie zjadłem zupę marchewkową, chyba pierwszy raz w życiu miałem okazję, bardzo mi smakowała. Nie wiem, czy była taka dobra, czy po prostu byłem głodny, myślę że była dobra 🙂 . Trochę czekolady, orzeszki, woda do bukłaku i dalej w drogę. Szedłem szybkim tempem, ludzie których mijałem zastanawiali się czemu nikt z uczestników nie biegnie pod górę :), trzeba rozkładać siły, nie wiedzieli przecież, że każdy z nas miał już w nogach ponad 20 km.

Na szczycie Lubomira byłem już drugi raz w tym roku. Poprzednio kończyłem tam swoją zimową koronę. Pamiętam, że byłem tak wyczerpany, że ledwo stawiałem kolejne kroki. Tym razem było znacznie lepiej. To był ostatni szczyt przed Szczeblem, długo, długo z górki. Miałem świadomośc tego, że na tym odcinku nie można się obijać, z górki trzeba biec, bo później nie będzie już jak nadrabiać straty. Starałem się trzymać dobre tempo i chyba trochę przesadziłem. Wbiegając do gęstego lasu czułem się jak w saunie, było bardzo duszno i parno. Przez cały tydzień padał deszcz, dzisiaj było gorąco, wszystko parowało. Trochę mnie przytkało, zwolniłem, ale dalej nieźle dawałem sobie radę. Dopiero gdy dotarłem do 30 km, czyli do miejsca gdzie organizator zmienił trasę, napotkałem pierwszy kryzys. Mając w głowie zimowe WTM48 nie spodziewałem się kolejnego podejścia. Nie było długie, ale bardzo strome. Na szczycie górki bez nazwy, albo z nazwą której nie znam :P. Odłączała się od nas 30. Trochę im zazdrościłem, że nie będą już musieli wchodzić na Szczebel. Trasa była na szczęście wyraźnie oznaczona i ciężko się było pogubić. No właśnie ciężko, ale dało się. Kilkaset metrów dalej spotkałem człowieka z numerem z 30 na mojej trasie. Zwróciłem mu uwagę, że się chyba pomylił i zawrócił dziękując mi. Gdybym go przypadkiem nie spotkał to pewnie zrobiłby niepotrzebnie z 5 km dobiegając do kolejnego punktu odżywczego. Kolejnym utrudnieniem trasy był właśnie zbieg z tej górki, w zimie był on bardziej płaski mniej męczący. Beskid wyspowy ma te kopce bardzo strome i nawet na zbiegach się niespecjalnie odpoczywa. Mięśnie brzucha i czworogłowe uda muszą pracować bardzo mocno cały czas. Zbieg mnie naprawdę zmęczył. Dotarłem do kolejnego punktu z radością.

Jadłem wszystko to co miłe panie miały na stoliku. siedziałem na kłodzie i przez moment nawet zacząłem się zastanawiać, czy dam radę z tym Szczeblem. Miałem go przed oczami i widok ten nie cieszył mnie za bardzo. Było to ostatnie miejsce, w którym można się było wycofać. W życiu najbardziej zawsze żałujemy tego, że nie spróbowaliśmy. Powiedziałem sobie w duch, chrzanić to i pobiegłem dalej. Wchodząc na ostatni szczyt, oczywiście w myślach milion razy zadawałem sobie pytanie, po co ja to robię. Przeklinałem ten pomysł wymyślając nowe, brzydkie słowa. Ale właśnie po takim trudzie, postawienie stopy na szczycie daje najwięcej radości. Mój uśmiech wyglądał jak u Jokera z Batmana, twarz pewnie też była taka blada ;P, tylko włosów nie miałem zielonych :). Zejście z góry też nie jest proste, kawałek można zbiec, resztę pod warunkiem, że nie specjalnie zależy nam na zdrowiu. Stromo, sypkie podłoże, dużo drzew, korzeni i kamerdolców. Bardzo dobre miejsce, żeby coś sobie złego zrobić. Za dużo mam pomysłów, żeby ryzykować. Dopiero po przekroczeniu rzeczki u podnóża góry, trafiamy na drogę nadającą się do biegania. Prowadzi ona do samej Mszany Dolnej.

Tutaj trasa też się zmieniła w stosunku do zimowej edycji, tym razem zamiast główną drogą, biegliśmy błotną idącą wzdłuż Raby. Znam bardzo dobrze to miejsce, nie raz tamtędy spacerowałem. Droga ta wywołała w mojej głowie bardzo przyjemnie wspomnienia. Jednak zmęczenie doprowadziło do tego, że zacząłem sobie wkręcać, że przypadkiem pomyliłem trasy. Co prawda widziałem znaczniki UTM, ale miałem w głowie fakt, że przecież odbywało się tutaj bardzo dużo biegów, może przypadkiem wbiegłem na nie tę trasę co trzeba. Na domiar złego, tak jak wspomniałem, cały czas byłem sam. Najgorzej było jednak w momencie, gdy już dobiegłem do głównej drogi. Mam bardzo dobrą orientację w terenie i nie pasowało mi, że znaczniki każą mi biec w lewo jak baza była na pewno z prawej strony. Kręciłem się trochę jak w amoku. Na szczęście dobiegł do mnie kolejny uczestnik biegu, który miał wgrany ślad na zegarku i mnie poprowadził. Podbiegłem z nimi kawałek, oprócz chłopaka, była jeszcze jego partnerka, ale byłem na tyle zmęczony, że nie mogłem już za nimi nadążyć. Znowu zostałem sam. Końcówka dłużyła mi się strasznie i znowu urodziło się w mojej głowie to uczucie zagubienia drogi. Już zacząłem się zastanawiać, czy nie pominąłem jakiegoś skrętu i przypadkiem znowu nie wchodzę na Lubogoszcz. Już nawet miałem plan na to co zrobię jak znajdę się na szczycie. Siadam owijam się folią i dzwonię po GOPR, nie dałbym rady iść dalej. Te durne myśli świdrowały moją głowę do momentu, gdy moim oczom ukazała się jakaś kobieta-anioł :), spytałem ją czy poruszam się na pewno w dobrym kierunku. Powiedziała, że już jestem prawie na miejscu, zaraz będzie skręt w prawo kilkaset metrów i już widać metę. Na szczęście faktycznie tak było.

Wbiegając na metę, chyba nigdy nie byłem tak zmęczony po żadnym biegu. Warunki atmosferyczne, brak przygotowania i naprawdę bardzo ciężki profil trasy dały się we znaki. Nie przeszedłem nawet 3 metrów, a już zgubiłem swój medal, na szczęście ktoś to zauważył i mi oddał. Będę go trzymał w specjalnym miejscu, nie tylko dlatego, że się go nie da powiesić ze względu na brak tasiemki, ale dlatego, że zdobycie go przyszło mi z takim bólem. Jak wiadomo, to co przychodzi ciężko, cieszy najbardziej, a ten sukces jakim jest dla mnie ukończenie UTM48 cieszy mnie na pewno bardzo.

Podsumowując bieg, muszę zwrócić uwagę na kilka rzeczy. Szkoda, że organizator poza profilem trasy załącza na stronie tylko ślady gpx, a nie ma mapek tras. Ja jestem wzrokowcem i bardzo lubię oglądać mapy. Gdybym rzucił na nią okiem, zapamiętałbym kluczowe miejsca i na pewno bym się nie zgubił i nie wkręcał sobie dziwnych rzeczy :). Może w przyszłości coś się znajdzie. Ostatnio ponarzekałem na medale z dykty i tym razem dostałem już żeliwny :P. Dziękuję ludziom spotkanym na trasie, na punktach za bardzo przyjemną obsługę, dobrą zupę itd, tym którzy mi pomogli, gdy się zgubiłem oraz Dawidowi za opiekę nad moimi zwłokami na mecie :P. Szczególnie dziękuję Wiktorii za podwiezienie mnie do samochodu, bo nie wiem kiedy bym do niego doszedł :), pewnie o świcie. Górscy biegacze to jedna wielka rodzina w przeciwieństwie do masowych biegów ulicznych. Atmosfera jest zupełnie inna, gorąco polecam.

Ten, który dawno nie pisał 😛

Ten wpis został opublikowany w kategorii Biegi i oznaczony tagami , , , , , , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *