Idąc dalej za ciosem, postanowiliśmy w tym roku zdobyć Sławkowski Wierch, znajdujący się w tatrach Słowackich. Pomyślałem, że jak na pierwszą górę u naszych południowych sąsiadów, jest to całkiem ciekawe miejsce. Dość prosty, taki duży kopiec, do tego wysoki, ponad 2,5 tys, co ciekawe, kiedyś był uznawany, za najwyższy szczyt całych Tatr. Zapytałem mojego kolegę z ławki szkolnej, tego samego, którego spotkałem pod Blanc’iem, czy by nie chciał się ze mną przejść. Od razu się zgodził, przy okazji miała iść z nami jego żona. Na wycieczkę namawiałem jeszcze Olę z Karoliną i z początku wszyscy byli zainteresowani. W ostatniej chwili jednak, okazało się, że żona Piotra nie da rady z nami iść, ze względu na obowiązki zawodowe, natomiast dziewczyny zachęcały nas do zmiany planów ze Sławka na Rysy. Z mojej strony nie miało to większego znaczenia, Piotrek był w tym roku na Rysach zimą, ale nie przeszkadzało mu to w tym, żeby iść tam jeszcze raz. Tym sposobem plany płynnie się zmieniły i największą grupą w historii projektu, wybraliśmy się na najwyższy szczyt w Polsce.
Jak zwykle umówiliśmy się bardzo wcześnie, w zasadzie w nocy, tym razem musiałem pozbierać członków wyprawy porozsypywanych w zasadzie po całym mieście, na szczęście w nocy nie ma korków i dało się to logistycznie ładnie zaplanować. I tak, o godzinie 2 byłem pod mieszkaniem Rose, 15 min później u Piotra, żeby finalnie o 2 30 odbierać spod domu Anię_4. Problemem znowu okazała się pojemność peugeota, cztery osoby ze sprzętem zimowym, dużymi plecakami, to już wyzwanie. Wszystko poszło sprawnie, zmieściliśmy się razem z bagażem, nikt nie zaspał i ruszyliśmy planowo, ku kolejnej przygodzie.